„Zawsze mówiłam, że nie chcę opieki na starość”. Teraz siedzę sama i marzę, żeby ktoś zapukał do drzwi…

– Mamo, przecież wiesz, że nie mogę przyjechać w tym tygodniu – głos Agnieszki w słuchawce był zmęczony, jakby już od dawna nie miała siły na rozmowy ze mną. – Praca, dzieci, Tomek… Sama rozumiesz.

Oczywiście, że rozumiem. Zawsze rozumiałam. Przez całe życie byłam tą, która rozumie, nie narzeka, nie prosi. Byłam jak maszyna – działałam. Wstawałam o piątej rano, szykowałam śniadanie dla dzieci, wyprawiałam je do szkoły, potem praca w urzędzie miasta, szybkie zakupy po drodze, obiad, pranie, sprzątanie. Nawet kiedy mąż odszedł do innej kobiety, nie pozwoliłam sobie na łzy. „Nie potrzebuję nikogo” – powtarzałam sobie jak mantrę. „Poradzę sobie sama”.

Dziś mam siedemdziesiąt dwa lata i siedzę w pustym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Zegar tyka głośniej niż kiedykolwiek. Czasem wydaje mi się, że słyszę echo własnych kroków. Dzieci – Agnieszka i Paweł – mają swoje rodziny, swoje sprawy. Wnuki widuję rzadko, głównie przez ekran telefonu. „Babciu, pokaż kotka!” – woła mała Zosia przez Messengera. Pokazuję kota, śmiejemy się chwilę, a potem znowu cisza.

Kiedyś mówiłam: „Nie chcę być ciężarem na starość. Nie chcę, żeby ktoś musiał się mną opiekować”. Byłam dumna z tej niezależności. Ale teraz… Teraz marzę o tym, żeby ktoś zapukał do drzwi. Żeby ktoś zapytał: „Mamo, jak się dziś czujesz? Może pójdziemy na spacer?”.

Wczoraj wieczorem długo patrzyłam przez okno na światła miasta. Przypomniało mi się, jak Paweł miał pięć lat i bał się burzy. Przychodził wtedy do mojego łóżka i tulił się mocno. „Mamo, nie zostawiaj mnie samego” – szeptał. A ja obiecywałam: „Zawsze będę przy tobie”. I byłam – zawsze gotowa pomóc, zawsze obecna.

Teraz role się odwróciły. To ja boję się burzy samotności.

– Mamo, przecież jesteś taka zaradna – mówi Agnieszka przez telefon. – Zawsze dawałaś sobie radę.

Tak, byłam zaradna. Ale czy to znaczy, że już nie mam prawa do słabości? Do tego, żeby ktoś mnie przytulił?

W zeszłym tygodniu przewróciłam się w łazience. Nic poważnego – tylko stłuczone biodro i siniak na ramieniu. Ale leżałam przez chwilę na zimnych kafelkach i myślałam: „A jeśli kiedyś nie będę mogła wstać? Jeśli nikt mnie nie znajdzie przez kilka dni?” Przestraszyłam się własnych myśli.

Wieczorem zadzwoniłam do Pawła.
– Synku…
– Mamo, co się stało?
– Nic… Chciałam tylko usłyszeć twój głos.
– Mamo, jestem w pracy. Oddzwonię później.

Nie oddzwonił.

Pamiętam święta sprzed lat – gwar w kuchni, zapach pierogów i barszczu. Dzieci biegały po mieszkaniu, śmiały się głośno. Teraz święta spędzam sama. Czasem sąsiadka z naprzeciwka przyniesie kawałek sernika i chwilę porozmawia na klatce schodowej. Ale to nie to samo.

Zaczęłam chodzić do klubu seniora na osiedlu. Tam przynajmniej ktoś mnie zauważa – Basia z trzeciego piętra zawsze pyta o zdrowie, pan Stefan opowiada dowcipy z czasów PRL-u. Ale kiedy wracam do domu i zamykam drzwi za sobą, czuję tę samą pustkę.

Czasem myślę o tym wszystkim, co powiedziałabym młodszej sobie. Może powinnam była częściej prosić o pomoc? Może powinnam była nauczyć dzieci bliskości zamiast samodzielności za wszelką cenę? Może powinnam była pozwolić sobie na słabość?

Wczoraj zadzwoniła Agnieszka.
– Mamo…
– Tak?
– Wiesz… Zosia pytała dziś o ciebie. Może przyjedziemy w sobotę?

Serce mi zabiło mocniej.
– Oczywiście! Upiekę ciasto…
– Nie musisz nic robić – przerwała mi córka łagodnie. – Chcemy po prostu pobyć z tobą.

Po tej rozmowie długo płakałam ze wzruszenia i ulgi.

Dziś rano patrzyłam w lustro na swoje zmarszczki i siwe włosy. Zrozumiałam jedno: samodzielność jest ważna, ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby umieć przyjąć czyjąś obecność i troskę. Żeby nie bać się powiedzieć: „Potrzebuję cię”.

Czy naprawdę samotność to cena niezależności? Czy można nauczyć się bliskości na nowo po tylu latach życia w pojedynkę? Co wy o tym myślicie?