„Wyjechałam, by dać jej lepsze życie. Dziś nie potrafi mi wybaczyć” – historia matki i córki rozdzielonych przez emigrację
– Mamo, dlaczego musisz wyjeżdżać? – Zosia patrzyła na mnie z takim wyrzutem, że aż zabrakło mi tchu. Stałyśmy w kuchni, a za oknem padał listopadowy deszcz. W powietrzu wisiała cisza, którą przerywał tylko szum gotującej się wody na herbatę.
Miałam wtedy czterdzieści dwa lata i czułam się, jakbym miała sto. Mąż, Andrzej, od miesięcy nie mógł znaleźć pracy po zamknięciu zakładu. Nasze oszczędności topniały szybciej niż śnieg na wiosnę. Zosia miała dwanaście lat – wiek, w którym dziecko najbardziej potrzebuje matki. Ale ja musiałam podjąć decyzję: zostać i patrzeć, jak nie mamy na rachunki, czy wyjechać do Niemiec i spróbować zapewnić jej lepszą przyszłość.
– Kochanie… – zaczęłam łamiącym się głosem. – Wiesz, że gdybym mogła, zostałabym z tobą. Ale muszę zarobić na twoje lekcje angielskiego, na nowe buty…
Zosia odwróciła wzrok. – Wolałabym stare buty i ciebie tutaj.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Ale bilet był już kupiony, walizka spakowana. Następnego dnia o świcie Andrzej zawiózł mnie na dworzec PKS w Radomiu. Płakałam całą drogę do Warszawy, a potem jeszcze mocniej w autobusie do Berlina.
Pierwsze miesiące były jak życie w zawieszeniu. Pracowałam jako opiekunka starszej pani, pani Gertrudy. Spałam w małym pokoiku na poddaszu, jadłam resztki po kolacji i codziennie wieczorem dzwoniłam do domu przez Skype’a. Zosia coraz rzadziej odbierała telefon. Andrzej mówił: „Daj jej czas, ona to zrozumie”. Ale ja widziałam w jej oczach coraz większy chłód.
Wysyłałam pieniądze co miesiąc. Dzięki temu Zosia mogła jeździć na zajęcia z tańca, miała nowe ubrania i komputer do szkoły. Ale kiedy wróciłam po roku na święta, zobaczyłam, że coś się zmieniło nieodwracalnie.
– Cześć – powiedziała cicho, kiedy weszłam do mieszkania. Nie rzuciła mi się na szyję jak dawniej. Stała sztywno przy stole, jakby bała się, że zaraz znowu zniknę.
Próbowałam nadrobić stracony czas: piekłyśmy razem pierniki, oglądałyśmy „Kevina”, rozmawiałyśmy o szkole. Ale między nami była niewidzialna ściana.
– Mamo, dlaczego nie mogłaś znaleźć pracy tutaj? – zapytała któregoś wieczoru.
– Próbowałam… Ale wiesz, jak jest w naszym mieście. Nikt nie zatrudnia kobiet po czterdziestce bez znajomości.
– A tata?
– Tata też próbował…
Zosia wzruszyła ramionami i poszła do swojego pokoju. Słyszałam zza drzwi cichy płacz.
Po świętach musiałam wracać do Niemiec. Każdy powrót był coraz trudniejszy – dla mnie i dla niej. Z czasem Zosia przestała odbierać telefony niemal całkiem. Andrzej mówił: „Nie naciskaj, ona musi sama to przepracować”. Ale ja czułam się coraz bardziej winna.
Minęły lata. Zosia skończyła liceum z wyróżnieniem, dostała się na studia do Warszawy. Byłam dumna – i jednocześnie przerażona tym, jak bardzo się od siebie oddaliłyśmy.
Kiedy wracała na święta do domu, rozmowy były krótkie i powierzchowne.
– Jak tam na uczelni? – pytałam.
– Dobrze.
– Masz kogoś?
– Mamo…
Czułam się jak intruz we własnym domu.
W końcu zebrałam się na odwagę i zapytałam wprost:
– Zosiu… Czy ty mi kiedyś wybaczysz?
Spojrzała na mnie długo, a potem powiedziała:
– Nie wiem. Może kiedyś zrozumiem, ale teraz… cały czas czuję się tak, jakbyś mnie wtedy zostawiła.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi.
Wróciłam do Niemiec z poczuciem porażki jako matka. Pracowałam dalej – już nie dla niej, ale żeby nie myśleć o tym bólu. Czasem rozmawiałam z innymi Polkami – każda miała podobną historię: dzieci zostawione pod opieką babci albo męża, żal i pretensje po latach.
Pewnego dnia pani Gertruda zapytała mnie:
– Dlaczego jesteś taka smutna?
Opowiedziałam jej swoją historię. Pokiwała głową i powiedziała:
– Moja córka też wyjechała za chlebem do Monachium. Wszyscy coś tracimy.
Zrozumiałam wtedy, że nie jestem sama w tym bólu.
Po dziesięciu latach wróciłam na stałe do Polski. Zosia była już dorosłą kobietą, miała własne życie w Warszawie. Spotkałyśmy się w kawiarni przy Placu Zbawiciela.
– Mamo… – zaczęła niepewnie. – Wiem, że chciałaś dla mnie dobrze. Ale czasem myślę, że lepiej byłoby być biedniejszą, ale mieć cię blisko.
Chciałam ją przytulić, ale ona tylko uśmiechnęła się smutno.
Dziś mieszkam sama w Radomiu. Czekam na jej telefon albo wiadomość. Czasem przyjeżdża na weekend – wtedy pieczemy razem ciasto i rozmawiamy o wszystkim i o niczym.
Ale wiem jedno: są rany, których czas nie leczy całkiem. Może kiedyś mi wybaczy? Może sama stanie przed takim wyborem?
Czy można być dobrą matką na odległość? Czy da się naprawić to, co zostało złamane przez biedę i konieczność? Co byście zrobili na moim miejscu?