Nie zawiedź mnie – historia walki o siebie i o miłość

Drzwi trzasnęły z hukiem, a echo tego dźwięku jeszcze długo dudniło mi w uszach. Stałam na środku kuchni, z pięścią zaciśniętą na świadectwie maturalnym, a ojciec patrzył na mnie z pogardą. „Nie pojedziesz nigdzie, słyszysz?” – wrzasnął, a matka, jak zwykle, stała w kącie, skulona, z oczami wbitymi w podłogę. Miałam wtedy osiemnaście lat i pierwszy raz w życiu poczułam, że jeśli teraz nie ucieknę, już nigdy nie będę wolna.

Nazywam się Marta Majewska. Urodziłam się w małym miasteczku pod Kielcami. Ojciec – Janusz – był kierowcą ciężarówki, człowiekiem twardym i nieprzejednanym. Matka – Teresa – pracowała w sklepie spożywczym. W domu rządził strach. Ojciec miał swoje zasady: dzieci mają słuchać, kobieta ma gotować i milczeć. Gdy byłam mała, myślałam, że tak wygląda każda rodzina. Dopiero w szkole zaczęłam rozumieć, że inni mają inaczej – że ojcowie przytulają córki, że matki śmieją się przy obiedzie.

W naszym domu śmiech był rzadkością. Najczęściej słyszałam krzyk. „Za co dostałaś czwórkę? Nie uczyłaś się?” – pytał ojciec, a ja tłumaczyłam się łamiącym głosem. „Nie tłumacz się!” – przerywał mi zawsze. Matka próbowała czasem stanąć w mojej obronie, ale kończyło się to tylko gorzej dla niej. „Nie mieszaj się! To przez ciebie jest taka miękka!” – warczał na nią.

Miałam tylko jedno marzenie: wyrwać się stąd. Uczyć się w Krakowie, studiować psychologię i pomagać innym takim jak ja. Wiedziałam jednak, że ojciec nigdy się na to nie zgodzi. „Po co ci studia? I tak wyjdziesz za mąż i będziesz siedzieć w domu!” – powtarzał. Ale ja uczyłam się po nocach, chowając książki pod poduszką.

Kiedy dostałam wyniki matury – same piątki i szóstki – poczułam dumę. Poszłam do domu z drżącym sercem. „Mamo, dostałam się na psychologię!” – wyszeptałam. Matka uśmiechnęła się przez łzy. „Cicho… Nie mów ojcu jeszcze…” Ale ojciec już wiedział. Usłyszał nas przez uchylone drzwi.

„Nie pojedziesz!” – huknął pięścią w stół. „Nie będę ci płacił za mieszkanie i żarcie! Chcesz być taka mądra? To idź do pracy!” Matka próbowała coś powiedzieć, ale uciszył ją jednym spojrzeniem.

Tego wieczoru długo płakałam w swoim pokoju. Matka przyszła późno w nocy. „Marta… Ja ci dam trochę pieniędzy. Nie dużo, ale wystarczy na początek. Musisz stąd wyjechać… Nie chcę, żebyś skończyła jak ja.” Podała mi zwinięte banknoty i przytuliła mocno.

Wyjechałam następnego dnia rano, kiedy ojciec był jeszcze w trasie. Wsiadłam do autobusu do Krakowa z jedną walizką i sercem pełnym strachu i nadziei.

Akademik był stary i zimny, ale dla mnie to była wolność. Moja współlokatorka, Zuzka, pochodziła z Warszawy i od razu polubiłyśmy się mimo różnic. Ona miała wszystko: pieniądze od rodziców, markowe ubrania, chłopaka na Politechnice. Ja miałam tylko siebie.

Zaczęły się studia i pierwsze problemy. Pieniędzy szybko zaczęło brakować. Pracowałam wieczorami jako kelnerka w barze mlecznym przy Rynku Głównym. Czasem nie miałam siły rano wstać na wykłady. Zuzka śmiała się ze mnie: „Marta, po co ci to wszystko? Przecież możesz znaleźć sobie chłopaka z bogatej rodziny i mieć spokój!” Ale ja nie chciałam być zależna od nikogo.

Zimą zachorowałam na grypę i przez tydzień nie mogłam pracować ani chodzić na zajęcia. Zuzka zaprosiła mnie wtedy do siebie na święta Bożego Narodzenia. Jej rodzice byli mili, ale czułam się tam jak intruz. W Wigilię zadzwoniła do mnie matka.

– Córeczko… Tato pytał o ciebie… Powiedziałam mu, że dobrze ci idzie… – Jej głos drżał.
– Mamo… On ci coś zrobił?
– Nie… Po prostu jest zły… Ale nie martw się mną.

Po świętach wróciłam do Krakowa jeszcze bardziej zdeterminowana, by nigdy nie wrócić do tamtego domu.

Na drugim roku poznałam Pawła – studenta prawa z Katowic. Był inny niż wszyscy chłopcy, których znałam: czuły, opiekuńczy, zawsze miał dla mnie czas. Zakochałam się bez pamięci. Po kilku miesiącach zamieszkaliśmy razem w wynajętej kawalerce na Podgórzu.

Wydawało mi się wtedy, że wszystko zaczyna się układać. Paweł był moją opoką – wspierał mnie w nauce, pomagał finansowo kiedy było ciężko. Ale im dłużej byliśmy razem, tym częściej zauważałam jego wybuchy zazdrości.

– Gdzie byłaś tak długo? – pytał po mojej zmianie w barze.
– Pracowałam do zamknięcia…
– Z kim rozmawiałaś przez telefon?
– Z mamą…
– Na pewno?

Z początku myślałam, że to troska. Potem zaczęło mnie to dusić.

Pewnego wieczoru Paweł przyszedł pijany do domu i zaczął rzucać oskarżeniami bez sensu.
– Pewnie masz kogoś innego! Wszystkie jesteście takie same!
– Paweł, przestań! Kocham cię!
– Kłamiesz!

Wtedy pierwszy raz mnie uderzył. Stałam oszołomiona z policzkiem piekącym od bólu.
– Przepraszam… Nie wiem co we mnie wstąpiło… – płakał potem.

Przypomniały mi się wszystkie wieczory z dzieciństwa i obietnica dana sobie: nigdy nie pozwolę nikomu traktować mnie jak ojciec traktował mamę.

Następnego dnia wyprowadziłam się do Zuzki. Przez tydzień nie wychodziłam z łóżka.

Matka zadzwoniła:
– Marta… Co się dzieje?
– Nic mamo… Wszystko dobrze…
– Słyszę po głosie…
– Mamo… Boję się być sama…
– Lepiej być samą niż nieszczęśliwą z kimś… Uwierz mi…

Po tej rozmowie postanowiłam skupić się tylko na sobie i studiach.

Trzeci rok był najtrudniejszy – praca magisterska, praktyki w poradni psychologicznej dla młodzieży i ciągły brak pieniędzy. Czasem jadłam tylko chleb z masłem przez tydzień.

W poradni poznałam panią Halinę – starszą psycholożkę z ogromnym sercem.
– Marta, widzę jak bardzo chcesz pomagać innym… Ale musisz najpierw pomóc sobie.
– Co pani ma na myśli?
– Musisz wybaczyć swoim rodzicom… Inaczej nigdy nie będziesz wolna.

Długo o tym myślałam. Czy można wybaczyć komuś kto całe życie cię ranił?

Obroniłam magisterkę z wyróżnieniem. Dostałam pracę w szkole jako pedagog szkolny. Wynajęłam małe mieszkanie na obrzeżach Krakowa.

Pewnego dnia zadzwoniła matka:
– Marta… Ojciec jest chory… Ma raka…
Zamarłam.
– Chcesz żebym przyjechała?
– On cię potrzebuje… Ale rozumiem jeśli nie chcesz…

Pojechałam do rodzinnego domu po raz pierwszy od sześciu lat. Ojciec leżał wychudzony na łóżku. Spojrzał na mnie słabym wzrokiem.
– Marta… Przepraszam…
Nie wiedziałam co powiedzieć.
– Nie wiem czy potrafię ci wybaczyć…
– Rozumiem…

Zostałam kilka dni dla matki. Pomogłam jej załatwić opiekę paliatywną dla ojca.
Kiedy wracałam do Krakowa czułam ulgę i smutek jednocześnie.

Dziś mam trzydzieści dwa lata i własną rodzinę – męża Michała i synka Antosia. Czasem budzę się w nocy zlana potem po koszmarze z dzieciństwa. Ale wiem już jedno: jestem silniejsza niż kiedykolwiek sądziłam.

Czy można naprawdę wybaczyć przeszłość? Czy to właśnie jest klucz do szczęścia? A może szczęście to po prostu codzienna walka o siebie?
Czekam na wasze historie – czy wy też musieliście kiedyś zawalczyć o siebie?