„Kiedy dorosłe dzieci nie chcą się wyprowadzić – moje życie między miłością a rozpaczą”

— Znowu nie ma mleka? — krzyknęłam z kuchni, patrząc na puste opakowanie w lodówce. — Kto miał zrobić zakupy?

— Ja miałem, ale zapomniałem — mruknął Bartek, mój trzydziestodwuletni syn, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.

— Przecież mówiłam ci wczoraj! — głos mi zadrżał. Czułam, jak narasta we mnie złość, ale też bezsilność. To nie był pierwszy raz. Od lat powtarzał się ten sam scenariusz: ja proszę, oni obiecują, a potem wszystko zostaje po staremu.

Mam na imię Teresa. Mam 67 lat i jestem emerytką. Mieszkam w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Kiedyś było tu gwarno i radośnie – dzieci biegały po korytarzach, mąż wracał z pracy z naręczem kwiatów albo świeżym chlebem. Teraz męża już nie ma, a dzieci…

Dzieci są. Tylko że dorosłe. Bartek i Ania. On po studiach informatycznych, ona po pedagogice. Oboje z dyplomami, oboje z pracą – ale wciąż pod moim dachem. Bartek tłumaczy, że „tak jest taniej”, Ania mówi, że „szkoda pieniędzy na wynajem”. A ja? Ja coraz częściej czuję się jak intruz we własnym domu.

— Mamo, nie przesadzaj — Ania weszła do kuchni, z telefonem przy uchu. — Przecież to tylko mleko.

— To nie chodzi o mleko! — wybuchłam. — Chodzi o to, że nic się nie zmienia! Macie po trzydzieści lat i dalej mieszkacie ze mną! Czy ja naprawdę muszę do końca życia gotować wam obiadki i prać skarpetki?

Ania spojrzała na mnie z wyrzutem, jakbym powiedziała coś okrutnego. Bartek wzruszył ramionami i wrócił do swojego świata online.

Wieczorem usiadłam sama przy stole. W radiu leciała stara piosenka Maryli Rodowicz. Zrobiłam sobie herbatę i próbowałam nie płakać. Przecież kocham swoje dzieci. Ale czy to znaczy, że muszę być ich służącą do końca życia?

Kiedyś rozmawiałam o tym z sąsiadką, panią Haliną.

— Moja Basia wyprowadziła się zaraz po studiach — opowiadała z dumą. — Wynajęła kawalerkę na Pradze, ledwo wiąże koniec z końcem, ale jest samodzielna.

Zazdrościłam jej tej dumy. U mnie każdy temat wyprowadzki kończył się kłótnią albo milczeniem.

Pewnego dnia postanowiłam postawić sprawę jasno.

— Słuchajcie — zaczęłam podczas obiadu — musimy poważnie porozmawiać. Nie stać mnie już na utrzymanie tego mieszkania dla trzech osób. Emerytura ledwo starcza na rachunki i jedzenie. Chciałabym mieć trochę spokoju na starość.

Bartek spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Chcesz nas wyrzucić? — zapytał cicho.

— Nie chcę was wyrzucać — odpowiedziałam ze łzami w oczach. — Chcę, żebyście zaczęli żyć własnym życiem. Ja już swoje przeżyłam.

Ania wybiegła z pokoju trzaskając drzwiami.

Przez kolejne dni panowała cisza. Każdy chodził własnymi ścieżkami, unikał rozmów. Czułam się winna, ale też… wolna? Może to okrutne, ale marzyłam o tym, żeby mieć mieszkanie tylko dla siebie. Żeby nikt nie zostawiał brudnych naczyń w zlewie, żeby nikt nie zasypiał na mojej kanapie przed telewizorem.

W pracy Ania zaczęła zostawać dłużej. Bartek coraz częściej nocował u kolegi. Myślałam: może to początek zmian?

Pewnego wieczoru Ania przyszła do mnie do pokoju.

— Mamo… przepraszam za tamto. Wiem, że masz rację. Tylko… boję się sama mieszkać. Boję się tej dorosłości.

Przytuliłam ją mocno.

— Ja też się bałam, kiedy byłam młoda — powiedziałam cicho. — Ale trzeba spróbować.

Bartek długo milczał, aż w końcu pewnego dnia oznajmił:

— Znalazłem pokój do wynajęcia z kolegą z pracy. Przeprowadzam się za dwa tygodnie.

Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Czy to tak wygląda macierzyństwo? Najpierw uczysz dziecko chodzić, potem patrzysz jak odchodzi?

Ania jeszcze przez kilka miesięcy szukała odwagi. W końcu znalazła małą kawalerkę na Bielanach. Pomogłam jej pakować rzeczy – płakałyśmy obie.

Dziś siedzę sama w kuchni i piję herbatę w ciszy, o której marzyłam przez lata. Ale ta cisza czasem boli bardziej niż hałas.

Czy dobrze zrobiłam? Czy samotność jest ceną za wolność? A może każda matka musi kiedyś nauczyć się odpuszczać…?