Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: Moja walka o męża i córkę w najtrudniejszym czasie

— Znowu wróciłeś pijany! — krzyknęłam, kiedy drzwi trzasnęły o drugiej w nocy. Stałam w kuchni, trzymając kubek z zimną już herbatą. Mój mąż, Paweł, ledwo trzymał się na nogach. W jego oczach widziałam pustkę, której nie znałam przez pierwsze lata naszego małżeństwa.

— Daj mi spokój, Anka — burknął, mijając mnie bez słowa. Wtedy usłyszałam cichy płacz z pokoju naszej córki, Zosi. Miała dopiero piętnaście lat, a już nauczyła się zamykać drzwi na klucz i chować poduszkę pod głowę, żeby nie słyszeć naszych kłótni.

To był kolejny taki wieczór. Od miesięcy żyliśmy jak obcy ludzie. Paweł coraz częściej znikał po pracy, wracał późno, śmierdział alkoholem. Ja próbowałam udawać przed Zosią, że wszystko jest w porządku, ale ona widziała więcej niż chciałam przyznać. Przestała się do mnie odzywać, zamknęła się w sobie. Zaczęła opuszczać lekcje, a jej oceny leciały w dół.

Pamiętam dzień, kiedy zadzwoniła do mnie wychowawczyni Zosi. — Pani Anno, czy wszystko w domu jest w porządku? Zosia jest ostatnio bardzo zamknięta, nie rozmawia z nikim…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wstydziłam się przyznać, że nie radzę sobie ani z mężem, ani z własnym dzieckiem. Wieczorami siadałam na kanapie i płakałam w ciszy. Czułam się bezradna i samotna. Moja mama powtarzała: „Anka, musisz być silna dla Zosi”. Ale jak być silną, kiedy wszystko się wali?

Pewnej nocy nie mogłam zasnąć. Wstałam i poszłam do kuchni. Na stole leżał stary różaniec mojej babci. Przez lata leżał zapomniany w szufladzie. Wzięłam go do ręki i zaczęłam szeptać modlitwę. Nie pamiętam nawet, co mówiłam — to był raczej krzyk rozpaczy niż prawdziwa modlitwa.

Następnego dnia postanowiłam pójść do kościoła. Usiadłam w ostatniej ławce i patrzyłam na ołtarz. — Boże, jeśli jesteś… jeśli możesz… pomóż mi — wyszeptałam. Po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar.

Od tego dnia zaczęłam codziennie się modlić. Nie prosiłam już o cud — prosiłam tylko o siłę na kolejny dzień. Zaczęłam też rozmawiać z Zosią inaczej niż dotąd. Przestałam ją wypytywać o szkołę i oceny. Zamiast tego zapytałam: „Jak się czujesz?”

Na początku patrzyła na mnie podejrzliwie. Ale pewnego wieczoru przyszła do mnie do kuchni i powiedziała cicho:
— Mamo… boję się taty.

Serce mi pękło. Przytuliłam ją mocno i obiecałam, że zrobię wszystko, żeby było lepiej.

Z Pawłem było trudniej. Próbowałam z nim rozmawiać, ale on zamykał się w sobie albo wybuchał gniewem.
— Po co ci to wszystko? I tak nic nie zmienisz! — krzyczał.

Ale ja nie przestawałam się modlić. Prosiłam Boga o cierpliwość i wytrwałość.

Pewnego dnia Paweł wrócił wcześniej niż zwykle. Był trzeźwy. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole i spuścił głowę.
— Anka… ja chyba potrzebuję pomocy — powiedział cicho.

To był pierwszy raz, kiedy przyznał się do problemu. Razem poszliśmy do poradni uzależnień. Nie było łatwo — były wzloty i upadki, chwile zwątpienia i gniewu. Ale Paweł zaczął walczyć o siebie.

Zosia powoli zaczęła wracać do życia. Zgodziła się pójść ze mną na rekolekcje dla młodzieży. Tam poznała nowych ludzi i zaczęła otwierać się na świat.

Minęły dwa lata od tamtej nocy, kiedy pierwszy raz chwyciłam za różaniec. Nasze życie nie jest idealne — Paweł nadal chodzi na terapię, ja czasem boję się o przyszłość Zosi. Ale jesteśmy razem. Modlitwa stała się częścią naszego życia — nie jako magiczne zaklęcie, ale jako rozmowa z Kimś, kto daje nadzieję.

Czasem zastanawiam się: co by było, gdybym wtedy się poddała? Czy wiara naprawdę może przenosić góry? A może to my sami musimy zrobić pierwszy krok… Co o tym myślicie?