Tydzień bezsennych nocy zmienił mojego męża. Mama mówi, że po prostu się złamał…

– Bartek, nie możesz tak po prostu wyjść! – krzyknęłam, kiedy trzasnął drzwiami. Zosia płakała w łóżeczku, a ja czułam, jak narasta we mnie panika. To był już piąty dzień bezsenności. Bartek od tygodnia wracał późno, milczący, obcy. Ostatniej nocy nawet nie przyszedł do łóżka – spał na kanapie w salonie. A dziś… po prostu wyszedł. Bez słowa.

Zadzwoniłam do mamy. – Mamo, Bartek zniknął. Nie wiem, co robić…

– Dziecko, on się po prostu złamał. Faceci tak mają. Nie wytrzymał presji – odpowiedziała spokojnie, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie.

Ale ja nie mogłam tego zrozumieć. Przecież nie byłam sama w tym wszystkim! Zosia miała gorączkę, ja nie spałam od kilku nocy, a Bartek… Bartek po prostu uciekł. Zostawił mnie samą z naszym dzieckiem i moimi lękami.

Próbowałam do niego dzwonić – bez skutku. Wysłałam mu wiadomość: „Bartek, wróć. Potrzebuję cię. Zosia też.” Odpowiedzi nie było.

W nocy siedziałam na podłodze przy łóżeczku Zosi i płakałam razem z nią. W głowie miałam tysiące pytań: Co zrobiłam źle? Czy to moja wina? Czy powinnam była być dla niego bardziej wyrozumiała?

Mama przyjechała rano. – Musisz być silna dla Zosi – powiedziała stanowczo. – Bartek wróci, jak się pozbiera.

Ale czy ja też się pozbieram? Przecież nie jestem z żelaza! Patrzyłam na mamę i czułam narastającą złość. Ona zawsze była twarda, nigdy nie pozwalała sobie na słabość. Ale ja… ja byłam inna.

Wieczorem zadzwoniła teściowa. – Aniu, Bartek jest u nas. Nie chce rozmawiać. Prosił, żebyś dała mu czas.

– Ale ile czasu? – zapytałam rozpaczliwie.

– Nie wiem, kochanie. On naprawdę źle się czuje.

Zosia zaczęła kaszleć. Wzięłam ją na ręce i kołysałam, czując jak łzy spływają mi po policzkach. W głowie miałam obraz Bartka sprzed kilku miesięcy – uśmiechniętego, troskliwego ojca i męża. Co się z nim stało?

W kolejnych dniach próbowałam funkcjonować jak automat. Karmiłam Zosię, sprzątałam, gotowałam. Ale każda czynność była walką z własnym zmęczeniem i rozpaczą. Mama powtarzała: „Nie możesz się rozkleić.”

Ale ja już byłam rozklejona.

Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na puste miejsce parkingowe pod blokiem. Każdy dźwięk na klatce budził we mnie nadzieję i strach jednocześnie.

Pewnej nocy zadzwonił telefon.

– Aniu…

Głos Bartka był cichy, obcy.

– Bartek! Gdzie jesteś? Dlaczego nic nie mówisz?

– Przepraszam… Ja nie daję rady. Wszystko mnie przerosło. Praca, dom, Zosia… Ty…

– Ja? Co ja zrobiłam?

– Nic… Po prostu… Czuję się bezużyteczny. Ty wszystko ogarniasz, a ja tylko przeszkadzam.

Zamilkłam. Przez chwilę chciałam krzyczeć, wyrzucić mu wszystko: samotność, zmęczenie, strach o Zosię i o nas. Ale usłyszałam w jego głosie coś nowego – rozpacz.

– Bartek… Ja też nie daję rady. Myślisz, że mi jest łatwo?

– Wiem… Ale ty zawsze sobie radzisz.

– Nieprawda! Płaczę co noc! Boję się o Zosię! Boję się o ciebie!

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Może powinniśmy porozmawiać… razem… z kimś? – zaproponowałam niepewnie.

– Może…

Rozłączyliśmy się bez słowa pożegnania.

Następnego dnia mama przyszła wcześniej niż zwykle.

– I co? Odezwał się?

– Tak… Ale nie wiem, czy wróci.

Mama spojrzała na mnie surowo:

– Musisz być twarda. Dla dziecka.

Ale ja już nie chciałam być twarda. Chciałam być wysłuchana, zrozumiana… Chciałam mieć prawo do słabości.

Wieczorem Bartek stanął w drzwiach. Wyglądał na starszego o dziesięć lat.

– Mogę wejść? – zapytał cicho.

Zosia wyciągnęła do niego rączki i rozpłakała się jeszcze głośniej niż zwykle.

Usiedliśmy razem na kanapie. Przez chwilę milczeliśmy.

– Przepraszam – powiedział w końcu Bartek. – Ja naprawdę nie wiedziałem, jak sobie poradzić.

– Ja też nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

Przytulił mnie pierwszy raz od tygodni. Płakaliśmy razem – jak dzieci.

Mama patrzyła na nas z kuchni i kręciła głową:

– Kiedyś ludzie byli silniejsi…

Ale czy naprawdę musimy być silni cały czas? Czy mamy prawo do słabości? Czy ktoś z was też czuł się kiedyś tak samotny w swoim własnym domu?