Jak modlitwa uratowała mnie przed rozpadem rodziny – wyznanie Grzegorza

– Grzesiek, nie wiem, czy jeszcze cię kocham – powiedziała Monika, patrząc na mnie przez łzy. W jej oczach widziałem zmęczenie, żal i coś jeszcze – może cień nadziei? Stałem w kuchni, opierając się o blat, a w mojej głowie kłębiły się myśli. Nasza córka, Zosia, spała za ścianą. Była trzecia nad ranem, a my znów rozmawialiśmy szeptem, żeby jej nie obudzić.

Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz czułem się tak bezradny. Przez ostatnie miesiące coraz częściej kłóciliśmy się z Moniką o drobiazgi: kto ma odebrać Zosię z przedszkola, kto zapomniał kupić mleko, kto znowu zostawił brudne naczynia w zlewie. Ale to nie były prawdziwe powody naszych sporów. Prawda była taka, że oddaliliśmy się od siebie. Ja – wiecznie zmęczony po pracy w magazynie, ona – sfrustrowana brakiem wsparcia i samotnością.

– Może powinniśmy zrobić sobie przerwę? – zaproponowała cicho. Poczułem, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch. Przerwa? Przecież przysięgaliśmy sobie miłość na dobre i na złe. Przez chwilę nie mogłem wydobyć z siebie głosu.

– Monika… ja… nie wiem, co powiedzieć – wyszeptałem w końcu. – Nie chcę cię stracić.

Milczała długo. W końcu odwróciła się i wyszła z kuchni. Zostałem sam, w ciemności, z bijącym sercem i poczuciem totalnej klęski.

Tamtej nocy nie zmrużyłem oka. Przewracałem się z boku na bok, myśląc o wszystkim, co poszło nie tak. Przypominałem sobie nasze początki – pierwsze randki nad Wisłą, śmiech Moniki, jej ciepłe dłonie. Gdzie to wszystko się podziało? Czy naprawdę można tak po prostu przestać kochać?

Następnego dnia w pracy byłem jak zombie. Szef zwrócił mi uwagę, że źle policzyłem towar na magazynie. Koledzy pytali, czy wszystko w porządku. Odpowiadałem wymijająco. W głowie miałem tylko jedno: co będzie dalej z moją rodziną?

Wieczorem Monika oznajmiła mi, że zabiera Zosię do swojej mamy na kilka dni. – Muszę odpocząć – powiedziała chłodno. – Ty też powinieneś przemyśleć parę spraw.

Gdy drzwi za nimi się zamknęły, poczułem pustkę tak wielką, że aż zabrakło mi tchu. Usiadłem na kanapie i zacząłem płakać jak dziecko. Nie wiedziałem, do kogo się zwrócić. Moi rodzice mieszkali daleko, przyjaciele mieli własne problemy.

Wtedy przypomniałem sobie o czymś, co kiedyś dawało mi ukojenie – o modlitwie. Dawno już nie rozmawiałem z Bogiem. Ostatni raz chyba na pogrzebie taty. Ale tej nocy uklęknąłem przy łóżku i zacząłem mówić: najpierw nieporadnie, potem coraz bardziej szczerze.

– Boże… jeśli jesteś… pomóż mi. Nie wiem już, co robić. Nie chcę stracić Moniki i Zosi. Daj mi siłę…

Nie wydarzył się żaden cud – nie usłyszałem głosu z nieba ani nie poczułem nagłego olśnienia. Ale po tej modlitwie zasnąłem pierwszy raz od wielu dni spokojnie.

Kolejne dni były trudne. Dzwoniłem do Moniki, ale odbierała rzadko i mówiła krótko. Zosia pytała przez telefon: „Tatusiu, kiedy wrócimy do domu?”. Serce mi pękało.

Każdego wieczoru modliłem się dalej – czasem szeptem, czasem płacząc. Prosiłem Boga o mądrość i cierpliwość. Zacząłem też czytać fragmenty Biblii znalezione w internecie. Trafiłem na słowa: „Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest…”. Próbowałem przypomnieć sobie te cechy w codziennych sytuacjach.

Po tygodniu Monika wróciła do domu po rzeczy dla Zosi. Wyglądała na zmęczoną i smutną.

– Grzesiek… musimy pogadać – powiedziała bez emocji.

Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy stole.

– Wiesz… myślałam dużo przez te dni – zaczęła powoli. – Może za bardzo się od siebie oddaliliśmy… Ale ja też nie jestem bez winy.

– Monika… ja zawaliłem wiele rzeczy – przerwałem jej drżącym głosem. – Przepraszam cię za to wszystko… Za to, że byłem nieobecny, że nie słuchałem cię naprawdę…

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Ty się modlisz? – zapytała nagle.

Zamurowało mnie.

– Skąd wiesz?

– Zosia mówiła babci, że tata wieczorem klęka przy łóżku i coś mówi do Boga…

Uśmiechnąłem się przez łzy.

– Tak… zacząłem znowu… Bo już nie wiedziałem, gdzie szukać pomocy.

Monika milczała długo.

– Może powinniśmy spróbować razem? – zaproponowała cicho.

I tak zaczęliśmy wspólnie modlić się wieczorami – najpierw niezręcznie, potem coraz bardziej szczerze. Rozmawialiśmy więcej niż przez ostatnie miesiące razem wzięte. Zaczęliśmy chodzić na spacery całą trójką, gotować razem obiady w weekendy.

Nie było łatwo – stare rany wracały, czasem znów wybuchały kłótnie o drobiazgi. Ale coś się zmieniło: przestaliśmy walczyć przeciwko sobie, a zaczęliśmy walczyć o siebie nawzajem.

Dziś wiem jedno: gdyby nie wiara i modlitwa, pewnie już by nas nie było jako rodziny. To one dały mi siłę przebaczyć sobie i Monice nasze błędy oraz zacząć budować wszystko od nowa.

Czasem zastanawiam się: ilu ludzi wokół nas cierpi w milczeniu i boi się poprosić o pomoc? Czy naprawdę trzeba upaść na samo dno, żeby odnaleźć drogę do siebie nawzajem?