Za młodo na małżeństwo: Moje życie poświęcone rodzinie, które zostawiło mnie pustą

— Elżbieta, nie możesz tak po prostu odejść! — głos mojej matki odbijał się echem w ciasnej kuchni pachnącej świeżo parzoną kawą i żółtym serem. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i w oczach wszystkich wokół byłam już dorosła, choć w środku czułam się jak dziecko. — Co ludzie powiedzą? — dodała ciszej, jakby to miało być największym argumentem.

Patrzyłam na swoje dłonie, nerwowo obracając pierścionek zaręczynowy. Marek — mój przyszły mąż — był dobrym człowiekiem. Pracowitym, spokojnym, przewidywalnym. Ale nie kochałam go. Moje serce biło szybciej tylko wtedy, gdy wyobrażałam sobie inne życie: studia w Krakowie, kawę z przyjaciółkami, podróże. Ale wtedy, w 1995 roku, w małym miasteczku pod Kielcami, marzenia dziewczyny były mniej ważne niż oczekiwania rodziny.

— Eluś, Marek cię nie skrzywdzi. To dobry chłopak. — Tata poklepał mnie po ramieniu, jakby to miało rozwiązać wszystko.

Ślub był skromny. Biała suknia pożyczona od kuzynki, orkiestra z sąsiedniej wsi i stoły uginające się od domowych ciast. Wszyscy się cieszyli. Ja płakałam w łazience, ścierając tusz z rzęs.

Pierwsze lata były jak życie na autopilocie. Praca w sklepie spożywczym, domowe obiady, pranie, sprzątanie. Marek był cichy i zamknięty w sobie. Rzadko rozmawialiśmy o czymś innym niż rachunki i dzieci. Kiedy urodziła się Zosia, a potem Bartek, cała moja uwaga skupiła się na nich. Byłam matką na pełen etat — zaspokajałam potrzeby wszystkich wokół, zapominając o własnych.

Czas płynął nieubłaganie. Dzieci rosły, a ja coraz bardziej czułam się niewidzialna. Marek wracał z pracy zmęczony, siadał przed telewizorem i milczał. Próbowałam rozmawiać:

— Marek, może pojedziemy gdzieś razem? Chociaż na weekend?

— Po co? Lepiej odpocząć w domu — odpowiadał bez emocji.

Zazdrościłam koleżankom z pracy ich opowieści o wyjazdach, wspólnych pasjach z mężami. Czułam się jak mebel — potrzebny, ale niezauważalny.

Kiedy Zosia poszła na studia do Warszawy, a Bartek wyjechał do pracy do Niemiec, dom stał się jeszcze cichszy. Zaczęłam czytać książki, chodzić na spacery po lesie. Próbowałam odnaleźć siebie sprzed lat. Ale za każdym razem wracałam do pustego domu i czułam ciężar samotności.

Marek coraz częściej wracał późno. Tłumaczył się nadgodzinami. Pewnego wieczoru usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.

— Elżbieta… muszę ci coś powiedzieć.

Serce mi zamarło.

— Poznałem kogoś. Wyprowadzam się.

Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu siedziałam w ciszy, czując jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Po dwudziestu pięciu latach wspólnego życia zostałam sama z pustym mieszkaniem i jeszcze bardziej pustym sercem.

Dzieci próbowały mnie pocieszać przez telefon:

— Mamo, dasz sobie radę! — mówiła Zosia.

Ale ja nie wiedziałam już nawet, kim jestem bez roli żony i matki.

Przez pierwsze miesiące po odejściu Marka żyłam jak cień samej siebie. Wstawałam rano tylko dlatego, że tak trzeba było. Sprzątałam mieszkanie do przesady, żeby nie myśleć. Wieczorami patrzyłam w okno na światła miasta i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze kiedyś mnie zauważy.

Pewnego dnia spotkałam w sklepie starą znajomą ze szkoły — Anię.

— Elka! Co u ciebie? Dawno cię nie widziałam!

Nie wiedziałam nawet od czego zacząć. Ale Ania nie pytała o Marka ani dzieci. Zapytała o mnie.

— Chodź ze mną na jogę! — zaproponowała.

Zgodziłam się bez przekonania. Ale już po pierwszych zajęciach poczułam coś dziwnego — ulgę? Radość? Przez godzinę nikt ode mnie niczego nie chciał. Mogłam być tylko sobą.

Zaczęłam chodzić regularnie na jogę i spotykać się z Anią na kawę. Powoli wracała mi chęć do życia. Zapisałam się na kurs komputerowy w bibliotece miejskiej — chciałam nauczyć się czegoś nowego.

Ale stare rany nie goją się tak łatwo. W święta dom był pusty — dzieci przyjeżdżały tylko na chwilę, potem wracały do swojego życia. Czułam żal i złość: do Marka za zdradę, do siebie za lata poświęceń bez wdzięczności.

Pewnego wieczoru zadzwoniła Zosia:

— Mamo… przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Mam tyle spraw…

— Rozumiem kochanie — odpowiedziałam automatycznie.

Ale nie rozumiałam. Dlaczego wszyscy mają prawo do własnego życia oprócz mnie?

Zaczęłam pisać pamiętnik. Wylewałam na papier wszystkie żale i marzenia sprzed lat: o podróżach, o miłości, o wolności wyboru. Z czasem zaczęłam planować małe rzeczy tylko dla siebie: wycieczkę rowerową za miasto, kino z Anią, nową fryzurę.

Czasem nachodzi mnie myśl: czy gdybym wtedy powiedziała „nie” rodzicom i Marekowi… czy moje życie wyglądałoby inaczej? Czy miałabym odwagę być szczęśliwa?

Dziś mam 48 lat i dopiero uczę się żyć dla siebie. To trudne — bo całe życie byłam dla innych. Ale może jeszcze nie jest za późno?

Czy można odnaleźć siebie po tylu latach poświęceń? Czy ktoś z was też czuje czasem tę pustkę i strach przed samotnością? Jak nauczyć się kochać siebie od nowa?