Trzy dzieci w jeden rok – jak przetrwać, gdy życie wali się na głowę? Moja historia samotnej matki
– Znowu płacze? – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, próbując zmyć resztki kaszki z talerzyka, a moje ręce drżały. W pokoju obok rozległ się krzyk najmłodszego synka, Stasia. Miał wtedy cztery tygodnie. W łóżeczku obok spała jego siostra, Hania, a na dywanie bawił się najstarszy – Kuba. Najstarszy, choć miał dopiero dziesięć miesięcy.
– Mamo, proszę cię, nie zaczynaj – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Próbuję… naprawdę próbuję.
Mama spojrzała na mnie z wyrzutem. – Trójka dzieci w rok. Co ty sobie myślałaś? Jak ty chcesz to wszystko ogarnąć? Przecież nawet ojca żadnego tu nie ma!
Nie odpowiedziałam. Nie miałam już siły tłumaczyć się po raz setny. Każde z moich dzieci miało innego ojca. Każdy z nich odszedł, zanim jeszcze zdążyłam przyzwyczaić się do myśli, że będę mamą. Zostałam sama – z brzuchem, potem z jednym dzieckiem na rękach, potem z dwójką… A potem okazało się, że jestem w ciąży po raz trzeci.
Pamiętam dzień, kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście po raz trzeci w ciągu roku. Siedziałam na podłodze w łazience, ściskając test tak mocno, że aż bolały mnie palce. „Nie dam rady” – powtarzałam w myślach. „Nie dam rady”.
Ale musiałam.
Każdy dzień był walką. Budziłam się o piątej rano, bo wtedy najczęściej budził się Kuba. Przewijałam go jedną ręką, drugą próbując uspokoić Hanię, która płakała przez sen. Staś budził się chwilę później i wtedy zaczynał się prawdziwy maraton: karmienie, przewijanie, usypianie… I tak w kółko.
Nie miałam nikogo do pomocy. Moja mama mieszkała trzy ulice dalej i wpadała tylko po to, żeby powiedzieć mi, jak bardzo wszystko robię źle. Ojciec dzieci? Każdy z nich zniknął szybciej niż zdążyłam zapamiętać ich numer telefonu na pamięć.
Sąsiedzi patrzyli na mnie z litością albo pogardą. „Ta od trójki bachorów” – słyszałam za plecami w sklepie spożywczym. „Nie ma męża? Pewnie sama sobie winna” – szeptały starsze panie na ławce pod blokiem.
Najgorsze były wieczory. Kiedy dzieci już spały (albo udawały, że śpią), siadałam na podłodze w kuchni i płakałam. Cicho, żeby nie obudzić żadnego z nich. Czasem miałam ochotę wyjść i nie wrócić. Ale potem słyszałam cichy płacz któregoś z maluchów i wiedziałam, że nie mogę ich zostawić.
Pewnego dnia mama przyszła bez zapowiedzi. Zastała mnie w piżamie o czternastej, z tłustymi włosami i podkrążonymi oczami. Dzieci płakały wszystkie naraz.
– Ty sobie nie radzisz – powiedziała bez cienia współczucia.
– Wiem – odpowiedziałam szczerze. – Ale nikt mi nie pomaga.
– Może powinnaś oddać któreś do domu dziecka? – rzuciła nagle.
Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu.
– Nigdy! – krzyknęłam przez łzy. – To są moje dzieci! Moje!
Mama tylko wzruszyła ramionami i wyszła trzaskając drzwiami.
Od tego dnia przestała przychodzić.
Zostałam zupełnie sama.
Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa: jak gotować jedną ręką, jak przewijać niemowlę z dzieckiem przy nodze, jak spać po dwie godziny na dobę i nie zwariować.
Czasem miałam wrażenie, że jestem niewidzialna dla świata. Że nikt nie widzi mojego wysiłku, mojej walki o każdy dzień. Że jestem tylko kolejną „patologiczną matką” z blokowiska.
Ale były też chwile piękne. Kiedy Kuba pierwszy raz się do mnie uśmiechnął. Kiedy Hania zaczęła gaworzyć i wyciągać do mnie rączki. Kiedy Staś zasnął wtulony we mnie tak mocno, jakby chciał powiedzieć: „Jesteś moim całym światem”.
To dla nich wstawałam każdego dnia.
Najtrudniejsze były święta. Siedziałam sama przy stole z trójką maluchów i patrzyłam na puste miejsce dla gościa. Mama nie przyszła nawet wtedy. Rodzina przysłała tylko SMS-y: „Wesołych Świąt”.
Czasem zastanawiałam się: może rzeczywiście jestem winna? Może powinnam była lepiej wybierać partnerów? Może powinnam była bardziej uważać?
Ale potem patrzyłam na moje dzieci i wiedziałam jedno: one są moim sensem życia. I choćbym miała paść ze zmęczenia, nigdy ich nie zostawię.
Dziś minął rok od narodzin Stasia. Mam trójkę dzieci poniżej dwóch lat i nadal jestem sama. Ale już się nie boję.
Nauczyłam się prosić o pomoc – czasem sąsiadka zajrzy na godzinę, czasem ktoś podrzuci mi zakupy pod drzwi. Nauczyłam się walczyć o siebie i o nich.
Czy żałuję? Nie wiem. Czasem tak, czasem nie. Ale wiem jedno: jestem silniejsza niż kiedykolwiek myślałam.
Czy naprawdę samotna matka musi być zawsze winna? Czy ktoś kiedyś zobaczy we mnie człowieka, a nie tylko „tę od trójki dzieci”?