„Tak, to ja zainicjowałam rozwód. Chcę wreszcie żyć dla siebie” – wyznanie 60-letniej pani Krystyny do córki
– Mamo, co ty mówisz? – głos Agnieszki drżał, a jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, na którym parowała herbata z malinami. Za oknem szarzał listopadowy wieczór, a w mojej głowie kłębiły się myśli, których nie potrafiłam już dłużej tłumić.
– Tak, Agnieszko. To ja złożyłam pozew o rozwód – powtórzyłam spokojniej, choć serce waliło mi jak młot. – Nie mogę już tak żyć. Mam dość bycia niewidzialną.
Agnieszka patrzyła na mnie z niedowierzaniem. W jej oczach widziałam nie tylko szok, ale i lęk. Może bała się o mnie, może o siebie? W końcu nasza rodzina zawsze była „normalna” – tata pracował w urzędzie miasta, ja zajmowałam się domem i dziećmi. Byliśmy jak wszyscy sąsiedzi z naszego bloku na warszawskim Bródnie.
– Ale… przecież tata cię kocha. Zawsze był taki spokojny…
Zacisnęłam dłonie na kubku. – Spokojny? Może i tak. Ale czy kiedykolwiek widziałaś, żeby zrobił zakupy? Umył podłogę? Zapytał, jak się czuję?
Agnieszka milczała. Wiedziała, że mam rację.
Przez czterdzieści lat byłam żoną i matką. Najpierw urodziłam Agnieszkę, potem Tomka. Mąż, Andrzej, był wtedy dumny – „mamy pełną rodzinę”, powtarzał wszystkim. Ja rzuciłam pracę w bibliotece, bo „dzieci są najważniejsze”. Przez lata gotowałam obiady, prałam, prasowałam koszule Andrzeja na błysk. On wracał z pracy, siadał do stołu i czekał na rosół. Czasem nawet nie podziękował.
Kiedy dzieci podrosły i poszły do szkoły, próbowałam wrócić do pracy. Andrzej kręcił nosem: „Po co ci to? Przecież mamy wszystko”. Więc zostałam w domu. Czułam się coraz bardziej przezroczysta.
Z czasem dzieci wyfrunęły z gniazda. Tomek wyjechał do Poznania za pracą, Agnieszka założyła rodzinę na Ursynowie. Zostaliśmy sami z Andrzejem w trzypokojowym mieszkaniu. Myślałam: teraz będzie inaczej. Może zaczniemy rozmawiać, chodzić na spacery? Może Andrzej zauważy, że też mam swoje potrzeby?
Ale on tylko pogrążył się w swoim świecie. Telewizor grał od rana do nocy – polityka, mecze, seriale. Ja sprzątałam po nim talerze, zbierałam skarpetki z podłogi. Kiedy poprosiłam o pomoc:
– Krystyna, przecież ty się nudzisz w domu! Daj spokój, ja całe życie pracowałem.
Czułam się jak służąca. Zaczęły mnie boleć plecy, kolana od schylania się przy odkurzaniu. Raz upadłam w łazience – Andrzej nawet nie zauważył.
W zeszłym roku zachorowałam na grypę. Leżałam trzy dni z gorączką. Andrzej przyniósł mi herbatę tylko raz – bo sam chciał zrobić sobie kawę.
Wtedy coś we mnie pękło.
Zaczęłam chodzić na spacery sama. Zapisałam się na zajęcia z jogi dla seniorów w domu kultury. Poznałam tam Halinę i Zofię – wdowy po sześćdziesiątce, które mówiły: „Krystyna, życie zaczyna się po pięćdziesiątce!”.
Zazdrościłam im tej wolności. One podróżowały po Polsce, chodziły do kina, śmiały się głośno. Ja wracałam do pustego mieszkania i gotowałam Andrzejowi schabowe.
Pewnego wieczoru usiadłam naprzeciwko niego przy stole.
– Andrzej… Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Spojrzał na mnie zdziwiony znad gazety.
– Co ty wymyślasz? Przecież jesteśmy razem tyle lat.
– Ale czy jesteśmy szczęśliwi?
Wzruszył ramionami.
– Nie przesadzaj, Krystyna. Ludzie mają gorzej.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok i myślałam: czy naprawdę tak wygląda szczęście? Czy mam czekać aż umrę przy kuchence?
Następnego dnia zadzwoniłam do Haliny i Zofii.
– Dziewczyny… Chyba chcę rozwodu.
Nie śmiały się ze mnie. Przyjechały z ciastem i kawą. Rozmawiałyśmy do późna o życiu, o marzeniach z młodości, o tym, jak łatwo kobieta może zgubić siebie w codzienności.
Przez kilka tygodni zbierałam się na odwagę. W końcu poszłam do prawnika na Targówku. Siedziałam w poczekalni z bijącym sercem – czułam się jak przestępca.
– Pani Krystyno – powiedział mecenas Nowak – to pani decyzja. Ma pani prawo być szczęśliwa.
Wróciłam do domu i powiedziałam Andrzejowi:
– Składam pozew o rozwód.
Nie wierzył mi na początku. Myślał, że żartuję. Potem zaczął krzyczeć:
– Po tylu latach?! Co ludzie powiedzą?!
Nie odpowiedziałam mu wtedy nic. Po prostu wyszłam na balkon i patrzyłam na światła miasta.
Dziś siedzę tu z Agnieszką i czuję ulgę pomieszaną ze strachem.
– Mamo… A co teraz zrobisz? – pyta cicho córka.
Uśmiecham się przez łzy.
– Zacznę żyć dla siebie, Agnieszko. Może pojadę nad morze? Nauczę się tańczyć tango? Przeczytam wszystkie książki, których nie miałam czasu przeczytać…
Agnieszka ściska moją dłoń.
– Jestem z ciebie dumna, mamo.
Patrzę jej w oczy i widzę w nich coś nowego – szacunek? Podziw? Może zrozumienie?
Wieczorem leżę w łóżku sama i myślę: czy miałam prawo odejść? Czy egoizm to grzech… czy może czasem jedyna droga do ocalenia siebie?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu?