Pod jednym dachem: Moja wojna z teściową
— Znowu nie posprzątałaś po sobie w kuchni! — głos pani Krystyny przeszył ciszę poranka jak ostrze. Stałam przy zlewie, z dłonią zaciśniętą na kubku kawy, próbując nie wybuchnąć. Paweł jeszcze spał, a ja już czułam, że ten dzień będzie kolejnym polem bitwy.
Nie odpowiedziałam od razu. W mojej głowie kłębiły się słowa, których nie mogłam wypowiedzieć na głos. „To nie ja zostawiłam te okruchy na blacie, tylko twój syn”, chciałam powiedzieć, ale wiedziałam, że to niczego nie zmieni. Od trzech lat mieszkamy razem — ja, mój mąż Paweł i jego matka, pani Krystyna. Trzy osoby pod jednym dachem, trzy różne światy, trzy różne definicje szczęścia.
Kiedy wprowadziliśmy się do jej mieszkania na warszawskim Mokotowie, miałam nadzieję, że to będzie tylko na chwilę. Paweł stracił pracę, ja dopiero zaczynałam w nowej firmie. Pani Krystyna zaproponowała pomoc — „Przecież rodzina powinna się wspierać” — mówiła wtedy z uśmiechem. Nie wiedziałam jeszcze, że ten uśmiech może być tak zimny.
Z początku próbowałam być miła. Przynosiłam jej kwiaty, gotowałam obiady według jej przepisów, nawet pytałam o radę w sprawach, które mnie nie interesowały. Ale im bardziej się starałam, tym bardziej czułam się jak intruz w jej świecie. Każdy mój ruch był oceniany: jak kroję warzywa, jak składam pranie, jak rozmawiam z Pawłem. Czułam się jak uczennica na wiecznym egzaminie.
Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy razem przy stole — ja, Paweł i ona. Rozmawiali o wszystkim i o niczym, a ja czułam się niewidzialna. Czasem próbowałam wtrącić się do rozmowy, ale pani Krystyna potrafiła jednym spojrzeniem sprawić, że milkłam. Paweł tego nie widział albo nie chciał widzieć. „Mama jest po prostu zmęczona”, tłumaczył.
Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej niż zwykle. W przedpokoju usłyszałam ich rozmowę:
— Marta nigdy nie będzie dla ciebie wystarczająco dobra — mówiła pani Krystyna cicho.
— Mamo, przestań — odpowiedział Paweł zmęczonym głosem.
— Ona nie rozumie naszej rodziny. Wszystko robi inaczej.
Zamarłam. Poczułam się jak dziecko podsłuchujące dorosłych. Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam się starać. Przestałam pytać o radę, przestałam gotować jej ulubione dania. Zaczęłam żyć obok niej, a nie z nią.
Konflikty narastały powoli, jak śnieg na parapecie zimą. Najpierw drobne uwagi: „Nie tak się prasuje koszule Pawła” albo „Może lepiej zostaw to mnie”. Potem coraz częstsze spięcia o rzeczy zupełnie błahe: kto kupił złe mleko, kto zostawił otwarte okno, kto zapomniał o podlewaniu kwiatów.
Paweł próbował być mediatorem, ale zawsze kończyło się tak samo:
— Marta, postaraj się zrozumieć mamę. Ona chce dobrze.
— A kto zrozumie mnie? — pytałam szeptem.
Czułam się coraz bardziej samotna w tym domu pełnym ludzi. Moje małżeństwo zaczęło przypominać układ partnerski bez czułości i bliskości. Paweł był rozdarty między mną a matką, a ja miałam wrażenie, że zawsze przegrywam tę walkę.
Najbardziej bolały mnie te drobne gesty: kiedy pani Krystyna nakładała Pawłowi obiad i zapominała o mnie; kiedy komentowała mój strój przed wyjściem do pracy; kiedy poprawiała po mnie wszystko — nawet sposób ustawienia butów w przedpokoju.
Pewnego wieczoru nie wytrzymałam.
— Dlaczego mnie pani tak nie lubi? — zapytałam drżącym głosem.
Pani Krystyna spojrzała na mnie zaskoczona.
— O czym ty mówisz? Ja tylko chcę dla was jak najlepiej.
— Ale ja nie czuję się tu jak w domu — wyszeptałam.
— To twój wybór — odpowiedziała chłodno i wyszła z kuchni.
Tej nocy długo płakałam. Paweł próbował mnie pocieszyć:
— Daj jej czas. Ona musi się przyzwyczaić.
Ale ile czasu potrzeba? Trzy lata to za mało?
Zaczęliśmy coraz częściej rozmawiać o wyprowadzce. Ale zawsze coś stawało na przeszkodzie: brak pieniędzy, niepewność pracy Pawła, choroba pani Krystyny. Czułam się uwięziona w sytuacji bez wyjścia.
W pracy byłam inna — pewna siebie, uśmiechnięta, doceniana przez kolegów i szefa. W domu zamieniałam się w cień samej siebie. Zaczęłam unikać wspólnych posiłków, zamykać się w sypialni pod pretekstem zmęczenia. Paweł coraz częściej wychodził z kolegami albo zostawał dłużej w pracy.
W końcu nadszedł dzień, kiedy wszystko pękło. Pani Krystyna weszła do naszej sypialni bez pukania i zaczęła robić porządki w mojej szafie.
— Proszę tego nie robić! — krzyknęłam.
Spojrzała na mnie z pogardą:
— W tym domu wszystko musi być na swoim miejscu.
— To nie jest już tylko pani dom! — odpowiedziałam drżącym głosem.
Paweł przyszedł wieczorem i znalazł mnie płaczącą na łóżku.
— Nie dam już rady — powiedziałam cicho. — Albo wyprowadzimy się razem, albo… ja odejdę sama.
Patrzył na mnie długo w milczeniu. Widziałam w jego oczach strach i bezradność.
Minęły dwa tygodnie ciszy i napięcia. W końcu Paweł znalazł małe mieszkanie do wynajęcia na Ursynowie. Spakowaliśmy rzeczy w jedną sobotę rano. Pani Krystyna patrzyła na nas bez słowa.
— Mam nadzieję, że będziecie szczęśliwi — powiedziała tylko na pożegnanie.
Teraz siedzę w naszym nowym mieszkaniu i patrzę przez okno na szare bloki Ursynowa. Czuję ulgę i smutek jednocześnie. Czy naprawdę musiałam wybierać między miłością a spokojem? Czy rodzina zawsze musi oznaczać walkę?
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy to naprawdę była wojna — czy tylko dwie kobiety walczące o swoje miejsce pod jednym dachem?