Osiem lat w cieniu: Czy jestem tylko służącą we własnym domu?
– Znowu nie ma obiadu? – głos Piotra odbił się echem w kuchni, gdy wrócił z pracy. Stałam przy zlewie, dłonie miałam mokre od płynu do naczyń, a w oczach łzy, których nie chciałam pokazać dzieciom bawiącym się w pokoju obok.
– Jest, tylko jeszcze się gotuje – odpowiedziałam cicho, starając się nie podnieść głosu. W środku jednak wrzałam. To był już kolejny raz, kiedy Piotr wracał do domu i pierwsze, co robił, to szukał dziury w całym. Nawet nie zapytał, jak minął mi dzień, czy dzieci były grzeczne, czy może potrzebuję pomocy.
Osiem lat temu byłam szczęśliwą panną młodą. W białej sukni, z bukietem białych róż, patrzyłam na Piotra jak na bohatera. Wierzyłam, że razem stworzymy dom pełen miłości i wzajemnego wsparcia. Przez pierwsze miesiące wszystko było jak w bajce – wspólne śniadania, spacery po parku, rozmowy do późna w nocy. Potem pojawiła się Zosia, a dwa lata później Staś. I wtedy wszystko zaczęło się zmieniać.
Piotr coraz częściej zostawał po godzinach w pracy. Tłumaczył się awansem, nowymi obowiązkami. Ja zostawałam sama z dziećmi i domem. Z początku cieszyło mnie to – mogłam być mamą na pełen etat, dbać o rodzinę. Ale z czasem poczułam się jak niewidzialna służąca.
– Mamo, a mogę jeszcze bajkę? – Zosia podbiegła do mnie z książką w ręku.
– Za chwilę, kochanie – odpowiedziałam, próbując uśmiechnąć się przez łzy. Przecież nie mogłam pokazać dzieciom, że coś jest nie tak.
Wieczorem usiadłam z Piotrem przy stole. Dzieci już spały. Chciałam porozmawiać.
– Piotrze…
– Hm? – nawet nie oderwał wzroku od telefonu.
– Czy ty w ogóle widzisz, ile robię każdego dnia? – zapytałam drżącym głosem.
– Przecież siedzisz w domu. Ja pracuję na wszystko – odpowiedział beznamiętnie.
To zdanie bolało mnie najbardziej. Siedzisz w domu. Jakby to było nic. Jakby pranie, gotowanie, zakupy, opieka nad dziećmi i dbanie o wszystko wokół nie miały żadnej wartości.
Zaczęłam się dusić w tej roli. Każdego dnia powtarzałam sobie: „Jeszcze tylko dziś. Jutro będzie lepiej”. Ale jutro nigdy nie nadchodziło.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja mama.
– Grażynko, jak się trzymasz?
– Dobrze… – skłamałam odruchowo.
– Słyszę po głosie, że coś jest nie tak. Pamiętaj, że masz prawo być szczęśliwa – powiedziała cicho.
Te słowa długo dźwięczały mi w uszach. Czy naprawdę mam prawo być szczęśliwa? Czy mogę chcieć czegoś więcej niż tylko bycia żoną i matką?
Zaczęłam szukać pracy zdalnej. Pisałam teksty do internetu po nocach, kiedy dzieci spały. Poczułam się potrzebna komuś innemu niż tylko własnej rodzinie. Pierwszy raz od lat ktoś mi podziękował za dobrze wykonaną pracę.
Ale Piotr nie był zadowolony.
– Po co ci to? Przecież ja zarabiam wystarczająco! – krzyczał pewnego wieczoru.
– Bo chcę być kimś więcej niż tylko twoją służącą! – wykrzyczałam pierwszy raz od lat swoje prawdziwe uczucia.
W domu zapanowała cisza. Przez kilka dni rozmawialiśmy tylko o dzieciach i zakupach. Czułam się winna, ale jednocześnie wolna. Po raz pierwszy postawiłam siebie na pierwszym miejscu.
Moja teściowa też miała swoje zdanie:
– Grażynko, kobieta powinna dbać o dom i rodzinę. Tak nas wychowano.
– A kto zadba o mnie? – zapytałam ją wtedy cicho.
Nie odpowiedziała.
Z czasem Piotr zaczął zauważać zmiany. Przestałam robić wszystko za wszystkich. Dzieci same zaczęły sprzątać po sobie zabawki. Ja miałam czas na kawę i książkę.
Pewnego wieczoru Piotr usiadł obok mnie na kanapie.
– Przepraszam – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że tak się czujesz.
Popłakałam się wtedy jak dziecko. Bo przez osiem lat nikt mnie o to nie zapytał.
Dziś wiem jedno: nie jestem tylko tłem dla cudzych sukcesów. Mam prawo być szczęśliwa i spełniać swoje marzenia.
Czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla innych? A może czasem warto zawalczyć o własne szczęście?