Jeden błąd, całe życie konsekwencje: Historia Anety

— Jak to się stało… — szeptałam, wpatrzona w rozmazane światła ulicy Marszałkowskiej. Deszcz wciskał się pod kołnierz płaszcza, a ja ciągnęłam za sobą walizkę, która wydawała się cięższa z każdym krokiem. Moje stopy krwawiły od nowych butów, ale to nie one bolały najbardziej. Najbardziej bolało serce.

Jeszcze kilka godzin temu siedziałam przy kuchennym stole w naszym mieszkaniu na Pradze, patrząc na Andrzeja, mojego męża, który milczał. W powietrzu wisiały słowa, których nie potrafiliśmy wypowiedzieć. — Aneta, powiedz mi prawdę — powiedział w końcu cicho, nie patrząc mi w oczy. — Czy to dziecko jest moje?

Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę skłamać, jak robiłam to przez ostatnie miesiące. Ale nie mogłam już dłużej udawać. — Nie wiem — wyszeptałam. — Przepraszam…

Widziałam, jak jego twarz blednie, jakby ktoś wyssał z niego życie. Wstał powoli, odsunął krzesło i wyszedł z kuchni. Słyszałam tylko trzask drzwi do sypialni. Zostałam sama z ciszą i swoim wstydem.

To był jeden wieczór, jedna chwila słabości. Michał — kolega z pracy, który zawsze wiedział, jak mnie rozśmieszyć, kiedy w domu było źle. Andrzej pracował wtedy po nocach, był wiecznie zmęczony i rozdrażniony. Czułam się niewidzialna, niepotrzebna. Michał zaprosił mnie na drinka po pracy. Mówił mi komplementy, patrzył na mnie tak, jak Andrzej już dawno nie patrzył. Potem wszystko potoczyło się za szybko.

Przez kilka tygodni żyłam w zaprzeczeniu. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, świat mi się zawalił. Chciałam wierzyć, że to Andrzeja dziecko. Ale w głębi duszy wiedziałam, że prawda może być inna.

Próbowałam być dobrą żoną. Gotowałam jego ulubione obiady, sprzątałam mieszkanie, uśmiechałam się przez łzy. Andrzej był coraz bardziej nieobecny. Czułam, że coś przeczuwa.

Dziś wszystko się wydało. Nie wiem nawet, kto powiedział mu o Michału — może ktoś z pracy, może sam coś odkrył w moim telefonie? Nie miałam już siły pytać.

Teraz idę przez Warszawę z walizką pełną ubrań i dziecięcych rzeczy. Nie mam dokąd pójść. Mama mieszka daleko pod Radomiem, a ja nie chcę jej martwić. Wiem, że będzie płakać razem ze mną i powtarzać: „Anetko, życie to nie bajka”.

Zatrzymałam się pod klatką schodową starej kamienicy na Mokotowie. Tu mieszka moja przyjaciółka Kasia. Zadzwoniłam domofonem z nadzieją, że mnie przyjmie choć na jedną noc.

— Aneta? Co się stało? — usłyszałam jej głos przez słuchawkę.
— Mogę wejść? — zapytałam cicho.
— Jasne! Już schodzę!

Kasia przytuliła mnie mocno na klatce schodowej. Z jej mieszkania pachniało kawą i świeżym ciastem. Usiadłyśmy na kanapie w jej małym salonie.

— Opowiadaj — powiedziała łagodnie.

Opowiedziałam jej wszystko: o Michału, o ciąży, o rozmowie z Andrzejem. Płakałam tak bardzo, że nie mogłam złapać tchu.

— Wiesz… — zaczęła Kasia ostrożnie — każdy popełnia błędy. Ale musisz teraz pomyśleć o sobie i dziecku.
— Ale jak mam żyć z tym ciężarem? Jak mam spojrzeć w oczy własnemu dziecku?
— Dzieci wybaczają więcej niż myślisz — odpowiedziała cicho.

Przez kolejne dni mieszkałam u Kasi. Szukałam pracy i taniego mieszkania. Warszawa wydawała się nagle obca i zimna. Każdy dzień był walką o przetrwanie.

Andrzej nie odbierał moich telefonów. Próbowałam do niego pisać — bez odpowiedzi. Michał dowiedział się o ciąży od kogoś z biura i napisał mi tylko krótkiego SMS-a: „Nie jestem gotowy na dziecko”.

Czułam się jak wyrzutek. W pracy patrzono na mnie z litością albo pogardą. Plotki rozchodziły się szybciej niż prawda.

W końcu znalazłam małe mieszkanie na Ursynowie — kawalerkę z widokiem na szare blokowisko i plac zabaw. Tam przyszło na świat moje dziecko — córeczka Zosia.

Patrzyłam na nią godzinami, zastanawiając się, czy jest bardziej podobna do mnie czy do Andrzeja… a może do Michała? Każdy jej uśmiech był dla mnie jak promyk słońca w ciemności.

Czasami Andrzej dzwonił tylko po to, żeby zapytać o formalności rozwodowe albo alimenty. Nigdy nie zapytał o Zosię.

Minęły dwa lata. Nauczyłam się żyć sama — pracować, wychowywać córkę i nie oczekiwać niczego od innych ludzi. Ale czasem nocą budzi mnie ten sam ból serca co wtedy na Marszałkowskiej.

Czy jeden błąd naprawdę musi przekreślić całe życie? Czy zasługuję jeszcze na szczęście? Może każdy z nas nosi w sobie winy, których nigdy nie uda się do końca odpokutować…