„Zawsze pomagałam sąsiadom. Ale kiedy złamałam nogę, nie zapukał nikt” – historia pani Ireny z warszawskiego blokowiska

– Pani Irenko, a może by pani jeszcze raz zebrała podpisy? – usłyszałam przez drzwi, zanim zdążyłam sięgnąć po kulę. To była pani Zosia z czwartego piętra, ta sama, której wnosiłam siatki z warzywami, gdy jej syn zapomniał odwiedzić.

– Zosiu, ja ledwo chodzę… – odpowiedziałam, czując jak łzy napływają mi do oczu. – Złamałam nogę trzy tygodnie temu.

– Oj, to przykro… Ale wie pani, bez pani to nikt nie ruszy tej sprawy z domofonem – rzuciła szybko i już jej nie było.

Zamknęłam drzwi i oparłam się o ścianę. W mieszkaniu pachniało jeszcze wczorajszą herbatą z malinami, którą sama sobie zaparzyłam, bo nie miałam nikogo, kto by mi pomógł. Przez okno widziałam dzieci bawiące się na podwórku i sąsiadów wracających z pracy. Każdego dnia czekałam, że może ktoś choćby zapyta: „Jak się pani czuje?”

Mieszkam w tym bloku od ponad trzydziestu lat. Znam każdego z widzenia, wielu z imienia. To ja byłam tą, co zbierała podpisy, kiedy trzeba było załatwić remont windy. Tą, co nosiła zakupy starszym paniom z trzeciego piętra, co piekła ciasto na zebrania wspólnoty. Kiedy komuś coś się działo, przychodził do mnie. Bo „pani Irenka to złota kobieta”.

A teraz? Teraz jestem niewidzialna.

Pierwszy tydzień po wypadku był najgorszy. Syn, Tomek, mieszka w Poznaniu. Zadzwonił raz, zapytał czy mam wszystko, ale przecież nie przyjedzie na kilka tygodni „bo praca”. Córka, Ania, od lat w Londynie – wysłała SMS-a: „Mamo, trzymaj się! Buziaki!”.

Siedziałam więc sama w kuchni, patrząc na zegar i słuchając ciszy. Nawet pani Halina z naprzeciwka nie zapukała. A przecież jeszcze miesiąc temu przyniosłam jej rosół, gdy leżała z grypą.

Drugiego tygodnia zaczęłam się zastanawiać: może to ja jestem winna? Może za bardzo się narzucałam? Może ludzie nie lubią tych, co zawsze są gotowi pomóc? Ale przecież widziałam ich spojrzenia na klatce schodowej – szybkie, uciekające wzrokiem. Jakby bali się zarazić moją bezradnością.

Pewnego dnia usłyszałam rozmowę na korytarzu:

– Słyszałaś? Irenka złamała nogę.
– No tak… Ale ona sobie poradzi. Zawsze dawała radę.

Zawsze dawałam radę. Ale tym razem nie dawałam.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam przy oknie i patrzyłam na światła w oknach sąsiadów. Wiedziałam, kto gdzie mieszka: pani Basia z piątego piętra zawsze zapala lampkę o dziewiętnastej; pan Marek z drugiego lubi oglądać telewizję do późna. Znałam ich wszystkich lepiej niż oni mnie.

W trzecim tygodniu zaczęło mi brakować jedzenia. Nie mogłam zejść do sklepu – schody były jak mur nie do pokonania. Zadzwoniłam do administracji:

– Dzień dobry, tu Irena Nowak z czwartego piętra. Czy mogliby państwo pomóc mi zrobić zakupy?

– Proszę zadzwonić do opieki społecznej – usłyszałam chłodny głos.

Opieka społeczna… Ja? Przecież zawsze byłam samodzielna! Ale zadzwoniłam. Pani w słuchawce była miła, ale powiedziała, że muszę czekać tydzień na wizytę.

Wtedy przyszedł moment buntu. Otworzyłam okno i krzyknęłam:

– Czy ktoś może mi pomóc?!

Cisza. Tylko echo odbiło się od ścian bloku.

Wieczorem zadzwonił domofon. Serce mi zabiło mocniej.

– Pani Ireno? To ja, Bartek z siódmego piętra… Przepraszam, że tak późno… Słyszałem pani krzyk… Może czegoś pani potrzeba?

Bartek miał dwadzieścia parę lat, zawsze w słuchawkach, zawsze zamyślony. Nigdy wcześniej ze mną nie rozmawiał dłużej niż „dzień dobry”.

– Chciałabym tylko trochę chleba i mleka… – wyszeptałam.

Przyniósł mi zakupy i został na herbatę. Rozmawialiśmy długo o życiu w bloku, o tym jak ludzie coraz mniej ze sobą rozmawiają.

– Wie pani… Ja też czuję się tu czasem samotny – przyznał cicho.

To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy poczułam się widziana.

Następnego dnia Bartek przyszedł znów. Potem jeszcze raz. Zaczął zaglądać codziennie – czasem tylko na chwilę, czasem na dłużej. Dzięki niemu przetrwałam najtrudniejsze dni.

Ale reszta sąsiadów? Milczenie.

Kiedy już mogłam chodzić o kuli, spotkałam panią Halinę na klatce:

– Ojej! Już pani chodzi! No to dobrze… Bo my tu planujemy zebranie wspólnoty i przydałoby się ciasto…

Uśmiechnęłam się smutno:

– Może tym razem ktoś inny upiecze?

Patrzyła na mnie zdziwiona, jakby pierwszy raz zobaczyła człowieka.

Wieczorem długo myślałam o tym wszystkim. Czy naprawdę jesteśmy wspólnotą? Czy tylko przypadkowymi ludźmi zamkniętymi w swoich mieszkaniach?

Może to ja byłam naiwna? Może trzeba nauczyć się prosić o pomoc głośniej? A może po prostu świat się zmienił i już nie ma miejsca na sąsiedzką solidarność?

Patrzę teraz przez okno i pytam siebie – czy warto być dobrym dla innych, jeśli nikt nie chce być dobry dla ciebie? Czy to ja powinnam się zmienić… czy może oni?