Trzy dni w szpitalu: Święta, których nie zapomnę
Wigilia. Zamiast zapachu pierników i świerku – szpitalna biel, mdły zapach środków dezynfekujących i cichy szmer respiratora. Siedziałem przy łóżku Marty, mojej żony, trzymając ją za rękę. Jej palce były zimne i bezwładne. Jeszcze wczoraj śmiała się w kuchni, narzekała na mój nieudolny makowiec i planowała, że po świętach pojedziemy do naszej córki do Krakowa. Teraz jej powieki ledwo drgały, a ja czułem się jak dziecko zagubione w ciemnym lesie.
— Panie Tomaszu, musi pan coś zjeść — pielęgniarka próbowała mnie przekonać, ale nie miałem siły nawet odpowiedzieć. Przez trzy dni nie jadłem prawie nic. Każda minuta była walką z czasem i własną bezradnością.
Wszystko wydarzyło się tak nagle. Marta zasłabła podczas ubierania choinki. Upadła na podłogę, a ja przez chwilę myślałem, że to żart. Dopiero gdy zobaczyłem jej wykrzywioną twarz i usłyszałem chrapliwy oddech, zrozumiałem, że to udar. Pogotowie przyjechało szybko, ale czas płynął jak przez sito – każda sekunda była jak wyrok.
W szpitalu lekarze byli rzeczowi i chłodni:
— Stan ciężki. Musimy działać natychmiast. Będzie potrzebna operacja i długa rehabilitacja.
Patrzyłem na nich jak na obcych ludzi z innego świata. Myślałem tylko o tym, jak powiedzieć o wszystkim naszej córce, Magdzie. Zadzwoniłem do niej od razu:
— Magda… mama jest w szpitalu. Udar. Jest źle.
Po drugiej stronie słyszałem tylko płacz.
— Przyjadę pierwszym pociągiem — wyszeptała.
Ale zanim Magda dotarła do Warszawy, musiałem zmierzyć się z czymś jeszcze gorszym niż strach o Martę – z własną rodziną.
Mój brat, Andrzej, pojawił się w szpitalu już pierwszego dnia. Zawsze był tym rozsądnym, poukładanym. Ale teraz jego twarz była napięta jak struna.
— Tomasz, musimy pomyśleć o kosztach. Prywatna rehabilitacja… To wszystko będzie kosztować majątek.
— Nie teraz! — wybuchłem. — Ona może umrzeć!
— Właśnie dlatego musimy być przygotowani! — Andrzej podniósł głos. — Nie mamy oszczędności, a ty wiesz, że ja mam swoje zobowiązania…
Poczułem wstyd i gniew. Przecież przez całe życie pomagałem Andrzejowi – pożyczałem mu pieniądze na jego nieudane interesy, wspierałem jego syna podczas studiów. Teraz, kiedy ja potrzebowałem pomocy, on myślał tylko o pieniądzach.
Przez kolejne godziny siedziałem przy Marcie i rozmyślałem o naszym życiu. O tym, jak poznaliśmy się na studiach w Łodzi, jak walczyliśmy o mieszkanie na Ursynowie, jak cieszyliśmy się z narodzin Magdy. Byliśmy zwyczajną rodziną – czasem szczęśliwą, czasem zmęczoną codziennością. Ale zawsze razem.
Nagle drzwi do sali otworzyły się gwałtownie. Do środka weszła moja teściowa, pani Helena – kobieta o stalowym spojrzeniu i języku ostrym jak brzytwa.
— Co ty tu robisz? — rzuciła do mnie bez powitania. — Dlaczego nie zadzwoniłeś od razu? Gdybyś był bardziej uważny, Marta by teraz nie leżała pod aparaturą!
Zacisnąłem pięści.
— To nie twoja wina, tato — szepnęła Magda, która właśnie weszła za babcią do sali. Była blada i zapuchnięta od płaczu.
— Wszyscy jesteśmy winni — syknęła Helena. — Gdybyście słuchali moich rad…
Nie miałem siły na kłótnie. Wyszedłem na korytarz i usiadłem na zimnej ławce. Przez chwilę miałem ochotę uciec – gdziekolwiek, byle dalej od tego bólu.
Wieczorem przyszła pielęgniarka:
— Panie Tomaszu… żona odzyskała przytomność. Może pan wejść.
Wszedłem do sali na miękkich nogach. Marta spojrzała na mnie zamglonym wzrokiem.
— Tomek…
— Jestem tu, kochanie — wyszeptałem i pogładziłem ją po policzku.
— Przepraszam…
— Za co?
— Za to wszystko…
Łzy popłynęły mi po policzkach.
— Nie przepraszaj. Najważniejsze, że żyjesz.
Przez kolejne dni walczyliśmy razem – ja z bezsilnością i rodziną, Marta z własnym ciałem. Magda próbowała pogodzić babcię z Andrzejem, ale każda rozmowa kończyła się awanturą:
— Helena, przestań obwiniać wszystkich! — krzyczał Andrzej.
— A ty co zrobiłeś dla tej rodziny?! — odpierała teściowa.
Magda płakała po kątach, a ja czułem się coraz bardziej samotny.
Trzeciego dnia wydarzył się cud – sąsiadka z bloku, pani Zofia, przyszła do szpitala z kopertą pełną pieniędzy.
— Zrobiliśmy zbiórkę na klatce — powiedziała cicho. — Wszyscy chcemy pomóc Marcie.
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Po raz pierwszy od trzech dni poczułem nadzieję.
Wieczorem usiadłem przy łóżku Marty i opowiedziałem jej o wszystkim: o kłótniach w rodzinie, o pomocy sąsiadów, o własnym strachu.
— Tomek… — wyszeptała Marta słabym głosem — obiecaj mi jedno: nie pozwól im się pokłócić na moim pogrzebie.
Zacząłem płakać jak dziecko.
Dziś wiem jedno: życie jest kruche jak bombka na choince. Wystarczy jeden moment i wszystko może runąć. Ale czy potrafimy wtedy być razem? Czy umiemy wybaczyć sobie nawzajem?
Czasem pytam siebie: czy gdyby nie ta tragedia, zobaczylibyśmy prawdziwe oblicze naszej rodziny? Co wy byście zrobili na moim miejscu?