„Te majątki, my kredyt” – Moja walka o dom i rodzinę w cieniu bogatych teściów

– Nie rozumiesz, Anka? Oni mają swoje zasady – mówi Michał, patrząc na mnie z rezygnacją. Siedzimy w naszej maleńkiej kuchni na warszawskim Targówku, gdzie nawet dwie osoby ledwo się mieszczą. W tle słychać śmiech dzieci z pokoju obok, a ja czuję, jak narasta we mnie gniew.

– Zasady? – powtarzam z goryczą. – Mają trzy mieszkania, dom pod Warszawą i działkę na Mazurach. A my? Ledwo spłacamy ratę kredytu, a lodówka świeci pustkami przed pierwszym. Czy to są te ich zasady?

Michał wzdycha ciężko i spuszcza wzrok. Wiem, że jest między młotem a kowadłem. Z jednej strony ja – żona, która coraz częściej płacze po nocach ze zmęczenia i bezsilności. Z drugiej – jego rodzice: pani Helena i pan Stanisław, emerytowani lekarze, którzy nigdy nie musieli martwić się o rachunki.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy odwiedziliśmy ich dom w Konstancinie. Marmurowe schody, obrazy na ścianach, srebrne sztućce. Czułam się tam jak intruz. Helena patrzyła na mnie z góry, jakby sprawdzała, czy nie zostawię śladów na dywanie. Michał był spięty, próbował żartować, ale atmosfera była lodowata.

– Aniu, my musieliśmy wszystko osiągnąć sami – powiedziała wtedy Helena przy kolacji. – Nikt nam nie pomagał. Teraz młodzi chcą wszystko na tacy.

Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się grzecznie. Ale w środku coś we mnie pękło.

Od tamtej pory każda rozmowa o pieniądzach kończy się kłótnią. Michał tłumaczy mi, że nie chce prosić rodziców o pomoc, bo „oni tego nie rozumieją”. Ja tłumaczę mu, że nie chodzi o luksusy – tylko o to, żeby nasze dzieci miały własny pokój i nie musiały spać w salonie.

W pracy ledwo wiążę koniec z końcem. Pracuję jako nauczycielka w podstawówce. Michał jest informatykiem na umowie-zlecenie. Kredyt na mieszkanie pożera większość naszych dochodów. Czasem łapię się na tym, że zazdroszczę koleżankom, które dostały mieszkania od rodziców albo chociaż wsparcie na start.

Najgorsze są święta. Helena i Stanisław zapraszają nas do siebie – stół ugina się od jedzenia, dzieci dostają drogie prezenty. Ale wystarczy jedno słowo o naszej sytuacji finansowej i atmosfera gęstnieje jak barszcz.

– Może powinniście lepiej gospodarować pieniędzmi? – rzuca Stanisław z uśmiechem.

Michał milczy. Ja czuję łzy pod powiekami.

W tym roku postanowiłam nie jechać na Wielkanoc do Konstancina. Michał był wściekły.

– Przesadzasz! – krzyczał. – To moi rodzice!

– A ja? Ja się nie liczę? – odpowiedziałam drżącym głosem.

Przez kilka dni nie rozmawialiśmy ze sobą prawie wcale. Dzieci pytały, dlaczego mama płacze w łazience.

Czasem myślę o tym, żeby poprosić Helenę o pożyczkę. Ale wiem, jak by to wyglądało: ona by się zgodziła, ale potem przez lata wypominała każdą złotówkę. Nie chcę być zależna od jej humorów.

Z drugiej strony – ile jeszcze wytrzymam? Kredyt rośnie, ceny wszystkiego idą w górę. Ostatnio musiałam odmówić córce nowych butów na WF, bo po prostu nas nie stać.

W pracy koleżanki śmieją się z żartów o „madkach kredytowych”, które narzekają na wszystko. Udaję, że mnie to nie dotyczy, ale w środku gotuję się ze złości.

Czasem wyobrażam sobie inną wersję życia: że Helena przychodzi do nas z ciastem i mówi: „Aniu, wiem jak jest ciężko. Chcemy wam pomóc.” Ale wiem, że to się nigdy nie wydarzy.

Ostatnio Michał wrócił późno z pracy i powiedział:

– Mama pytała, czy nie chcielibyśmy zamieszkać u nich na jakiś czas. Podobno dom stoi pusty przez większość tygodnia.

Popatrzyłam na niego jak na wariata.

– Chcesz być pod ich okiem dzień w dzień? Żeby kontrolowali każdy nasz ruch?

Michał wzruszył ramionami.

– Może to jedyna szansa…

Nie odpowiedziałam. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym wszystkim: o naszej dumie, o dzieciach, o tym cholernym kredycie.

Rano spojrzałam w lustro i zobaczyłam zmęczoną kobietę z podkrążonymi oczami. Czy naprawdę muszę wybierać między własną godnością a spokojem rodziny?

Czasem mam ochotę krzyczeć: „Dlaczego jedni mają wszystko, a inni muszą żebrać o podstawowe rzeczy?”

Ale potem patrzę na moje dzieci i wiem, że dla nich muszę być silna.

Czy naprawdę w Polsce zawsze musi być tak, że bogactwo dzieli rodziny zamiast je łączyć? Czy powinnam przełknąć dumę i poprosić o pomoc – nawet jeśli będę musiała za to zapłacić własnym szczęściem?