Przestałam wspierać córkę finansowo i straciłam kontakt z wnukiem. Czy naprawdę byłam tylko portfelem?

— Mamo, nie rozumiesz, jak ciężko jest teraz żyć! — krzyknęła Agnieszka przez telefon, a ja poczułam, jak ściska mnie w gardle. — Wszystko drożeje, a ty nagle przestajesz pomagać. Jak mam sobie poradzić?

Siedziałam na starym fotelu w moim dwupokojowym mieszkaniu na warszawskiej Pradze, patrząc przez okno na szare bloki. Zegar tykał głośno, jakby odliczał czas do kolejnej samotnej nocy. Odkąd przeszłam na emeryturę, musiałam zacząć liczyć każdy grosz. Moja renta ledwo starczała na opłaty i leki. Przez lata wspierałam Agnieszkę — kupowałam jej ubrania, płaciłam za przedszkole wnuka, pomagałam przy kredycie. Teraz nie mogłam już tego robić.

— Agnieszko, ja naprawdę nie mam już z czego… — próbowałam tłumaczyć. — Sama muszę oszczędzać na wszystkim.

— To może powinnaś sprzedać mieszkanie i zamieszkać gdzieś taniej? — rzuciła bez cienia współczucia.

Zamilkłam. To był ten moment, kiedy coś we mnie pękło. Przez całe życie starałam się być najlepszą matką. Po śmierci męża wszystko było na mojej głowie: praca w szkole, dom, wychowanie córki. Nigdy nie narzekałam. Nawet wtedy, gdy Agnieszka wpadła w złe towarzystwo w liceum i musiałam chodzić na wywiadówki z duszą na ramieniu. Nawet gdy rzuciła studia i wróciła do domu z brzuchem.

— Mamo, przecież zawsze mi pomagałaś — powtarzała wtedy. — Teraz też dasz radę.

I dawałam. Zaciągałam pożyczki, dorabiałam korepetycjami, żeby tylko jej i małemu Kacperkowi niczego nie brakowało. Byłam przy nich zawsze: gdy Kacper miał gorączkę, gdy Agnieszka płakała po kolejnym rozstaniu z partnerem, gdy trzeba było odebrać wnuka z przedszkola.

Ale teraz nie mogłam już więcej. Ciało odmawiało posłuszeństwa, a portfel świecił pustkami.

Po tej rozmowie telefonicznej zapadła cisza. Przez pierwsze tygodnie dzwoniłam codziennie — bez odpowiedzi. Pisałam SMS-y: „Jak się czujesz?”, „Co u Kacperka?”, „Może wpadniecie na obiad?”. Bez echa.

W końcu przestałam próbować. Minął miesiąc, potem dwa, pół roku… W święta Bożego Narodzenia siedziałam sama przy stole z jednym talerzem i pustą choinką. Słuchałam kolęd w radiu i płakałam.

Pewnego dnia spotkałam sąsiadkę, panią Halinę.

— Pani Marysiu, dawno nie widziałam u pani wnuczka! — zagadnęła z troską.

— Agnieszka ma dużo pracy… — skłamałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.

Wiedziałam jednak, że to nieprawda. Widziałam na Facebooku zdjęcia Agnieszki z Kacprem na placu zabaw, w kinie, na lodach. Byli szczęśliwi — beze mnie.

Czułam się zdradzona. Czy naprawdę byłam dla niej tylko portfelem? Czy całe moje życie sprowadzało się do tego, ile mogę dać pieniędzy?

Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. Serce mi zabiło mocniej — może to ona? Ale to był bank: przypomnienie o spłacie raty za pralkę.

Zaczęłam mieć koszmary. Śniło mi się, że stoję pod drzwiami Agnieszki, a ona nie otwiera. Słyszę śmiech Kacpra za drzwiami, ale nie mogę wejść.

W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam pod jej blok na Ursynowie. Stałam pod klatką z bukietem tulipanów i paczką czekoladek dla wnuka. Zadzwoniłam domofonem.

— Kto tam? — usłyszałam głos Agnieszki.

— To ja… mama.

— Nie mam czasu — odpowiedziała chłodno i rozłączyła się.

Stałam tam jeszcze chwilę, aż ktoś z sąsiadów otworzył drzwi. Weszłam na klatkę schodową i zapukałam do jej mieszkania. Nikt nie otworzył.

Wróciłam do domu ze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Położyłam się na łóżku i patrzyłam w sufit.

Zaczęły nachodzić mnie myśli: Może rzeczywiście byłam zbyt opiekuńcza? Może sama nauczyłam ją brać wszystko za pewnik? Czy to moja wina?

Minął rok od ostatniego spotkania z Kacprem. Czasem widuję go przypadkiem na ulicy z Agnieszką — wtedy szybko odwracają wzrok albo przechodzą na drugą stronę jezdni.

Zaczęłam chodzić do klubu seniora, żeby nie zwariować z samotności. Tam poznałam panią Zofię, która też ma dorosłe dzieci i wnuki, ale widuje ich tylko od święta.

— Wie pani co? — powiedziała mi kiedyś Zofia. — Dzieci są dziś inne. My dla nich wszystko, a one… mają swoje życie.

Ale ja nie potrafię się pogodzić z tym, że zostałam sama przez pieniądze. Że moja własna córka odwróciła się ode mnie tylko dlatego, że już nie mogę jej pomagać finansowo.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym miała więcej pieniędzy, byłabym dla nich ważniejsza? Czy naprawdę byłam dla nich tylko źródłem wsparcia materialnego?

Może powinnam była wcześniej postawić granice? Może powinnam była nauczyć Agnieszkę samodzielności?

A może to po prostu znak czasów?

Patrzę dziś w lustro i pytam siebie: czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność? Czy miłość matki powinna być mierzona pieniędzmi?

Czy ktoś z was też czuje się czasem jak bankomat dla własnych dzieci?