List, który roztrzaskał moje życie: Kiedy własna matka żąda alimentów od córki
— To chyba jakiś żart… — szepnęłam, trzymając w dłoni biały, urzędowy list. Siedziałam na kuchennym krześle, a światło z żarówki nad stołem rzucało cienie na ścianę. Palce drżały mi tak mocno, że ledwo mogłam utrzymać kartkę. „Wzywam Panią do zapłaty alimentów na rzecz matki…” — czytałam raz po raz, nie wierząc własnym oczom. Moja matka. Ta sama, która zostawiła mnie z ojcem, gdy miałam siedem lat. Ta sama, która przez dwadzieścia lat nie zadzwoniła nawet na moje urodziny.
Telefon zadzwonił. To była Anka, moja młodsza siostra. — Słyszałaś? — zapytała bez przywitania. — Mama… ona naprawdę to zrobiła?
— Dostałam list — odpowiedziałam cicho. — Nie wiem, co mam myśleć.
— Ja też dostałam. Ale ja… ja nie mam z czego płacić. Ty masz lepszą pracę…
Zamilkłyśmy. Między nami zawisło milczenie pełne żalu i starych ran. Przypomniałam sobie tamten dzień, kiedy mama spakowała walizkę i wyszła bez słowa wyjaśnienia. Ojciec płakał w kuchni, a ja tuliłam Ankę, obiecując jej, że wszystko będzie dobrze. Ale nie było.
Przez lata próbowałam zrozumieć, dlaczego nas zostawiła. Wysyłałam jej listy na adres babci w Lublinie, ale nigdy nie dostałam odpowiedzi. Gdy miałam dwadzieścia lat, spotkałyśmy się przypadkiem na przystanku autobusowym. Uśmiechnęła się do mnie niepewnie i zapytała: „Jak tam w szkole?” Odpowiedziałam chłodno i uciekłam do autobusu.
Teraz ona żąda ode mnie pieniędzy. Alimentów. Jakby była moim dzieckiem, a nie matką.
Wieczorem zadzwoniłam do ojca.
— Tata… dostałam list od mamy. Chce alimentów.
Usłyszałam ciężki oddech w słuchawce.
— Wiedziałem, że kiedyś to się stanie — powiedział cicho. — Ona nigdy nie potrafiła brać odpowiedzialności za swoje decyzje.
— Co mam zrobić?
— To twoja decyzja, Marto. Ale pamiętaj… nie jesteś jej winna całego swojego życia.
Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się wspomnienia: mama śmiejąca się w kuchni, mama krzycząca na ojca, mama wychodząca z domu z walizką. Próbowałam przypomnieć sobie choć jeden moment czułości po jej stronie — ale pamiętałam tylko pustkę.
Następnego dnia poszłam do pracy jak automat. Koleżanka z biura zauważyła moje czerwone oczy.
— Coś się stało?
— Moja matka żąda ode mnie alimentów — wypaliłam bez zastanowienia.
Zapanowała cisza. W końcu Basia pokiwała głową.
— U mnie było podobnie. Tylko że mój ojciec przepił wszystko i teraz mieszka pod mostem. Też się boję, że kiedyś dostanę taki list.
Poczułam ulgę, że nie jestem sama w tym absurdzie.
Wieczorem zadzwoniła mama.
— Marta? To ja…
Zamarłam.
— Czego chcesz?
— Dostałaś list? Wiem, że to trudne… Ale jestem chora, nie mam pieniędzy…
— Przez dwadzieścia lat cię nie było! — krzyknęłam. — Nie interesowałaś się mną ani Anką! Teraz nagle sobie o nas przypomniałaś?
Po drugiej stronie słyszałam tylko płacz.
— Przepraszam… Nie wiedziałam, jak wrócić… Zawsze byłam słaba…
Rozłączyłam się. Nie chciałam słuchać jej wymówek.
Przez kolejne dni żyłam jak w transie. List leżał na stole i przypominał mi o wszystkim, co straciłam przez jej odejście: poczucie bezpieczeństwa, dzieciństwo, zaufanie do ludzi. Anka dzwoniła codziennie; płakałyśmy razem przez telefon.
W końcu poszłam do prawnika.
— Czy muszę płacić alimenty matce, która mnie porzuciła?
Prawnik spojrzał na mnie współczująco.
— Prawo jest bezwzględne. Jeśli jest w niedostatku i nie ma innych bliskich krewnych… sąd może nakazać płacenie alimentów nawet dzieciom porzuconym przez rodziców.
Wyszłam z kancelarii z poczuciem niesprawiedliwości i bezsilności. Czy naprawdę jestem tylko narzędziem do spłacania długów przeszłości?
Spotkałyśmy się z Anką w kawiarni na Nowym Świecie.
— Co robimy? — zapytała cicho.
— Nie wiem… Może powinniśmy napisać do sądu o naszym dzieciństwie? O tym, jak nas zostawiła?
Anka przytaknęła ze łzami w oczach.
— Ja jej nie nienawidzę… Po prostu nie chcę być odpowiedzialna za jej błędy.
Przez kolejne tygodnie zbierałyśmy dokumenty: świadectwa szkolne z adnotacją o opiece ojca, zaświadczenia o naszych zarobkach, listy od sąsiadów potwierdzające brak kontaktu z matką przez lata. Każdy papier był jak kolejny gwóźdź do trumny naszej relacji z nią.
W dniu rozprawy serce waliło mi jak młotem. Mama siedziała naprzeciwko mnie — starsza, schorowana kobieta z siwymi włosami i pustym spojrzeniem. Przez chwilę poczułam litość… ale potem przypomniałam sobie wszystkie samotne noce i łzy Anki.
Sąd wysłuchał naszych zeznań. Mama płakała i mówiła o swojej chorobie i samotności. Ja mówiłam o pustce i bólu po jej odejściu.
Wyrok zapadł po dwóch tygodniach: mamy roszczenie zostało oddalone ze względu na rażące zaniedbania rodzicielskie w przeszłości.
Nie poczułam ulgi. Poczułam pustkę — jakby ktoś wyrwał mi serce i zostawił dziurę, której nic już nie wypełni.
Dziś patrzę na ten list i zastanawiam się: czy dzieci naprawdę są tylko po to, by spłacać długi przeszłości? Czy można wybaczyć komuś tylko dlatego, że jest rodziną? A może czasem trzeba postawić granicę — nawet jeśli boli bardziej niż wszystko inne?