Czas na życie dla siebie – historia Marii z Poznania
Wszystko zaczęło się w ten wtorkowy poranek, kiedy usłyszałam trzask drzwi i krzyk mojej córki: – Mamo, ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz tak po prostu wyjść z domu, kiedy dzieci śpią?!
Stałam w korytarzu z siatką zakupów, zmarznięta, z bólem w kolanach. Spojrzałam na Agnieszkę – moją jedyną córkę – i poczułam, jak coś we mnie pęka. Miała rację, dzieci spały, ale ja chciałam choć przez chwilę poczuć się wolna. Przejść się do piekarni, powąchać świeże bułki, zamienić dwa słowa z panią Krysią zza lady. Przez ostatnie lata byłam tylko babcią na zawołanie.
– Przepraszam – wyszeptałam, choć w środku wrzałam. – Chciałam tylko kupić świeże pieczywo.
Agnieszka przewróciła oczami i wróciła do kuchni. Wnuki już się obudziły i zaczęły płakać. Znowu musiałam być gotowa – do podania śniadania, do przewijania, do zabawiania. Tak wyglądało moje życie od śmierci męża. Od pięciu lat mieszkałam z córką i jej rodziną w Poznaniu. Oddałam im swoje dwupokojowe mieszkanie na Winogradach, żeby mogli je wynająć i mieć dodatkowe pieniądze. Sama zamieszkałam w ich ciasnym M3 na Ratajach.
Mój zięć, Paweł, nigdy nie ukrywał, że nie jestem tu mile widziana. – Maria, może byś poszukała sobie jakiegoś klubu seniora? – rzucał niby żartem. Ale przecież wiedziałam, że chodzi o to, żebym nie przeszkadzała. Tylko kto miałby odbierać dzieci z przedszkola? Kto gotowałby obiad? Kto sprzątałby po wszystkich?
Czasem wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Przypominałam sobie młodość – jak marzyłam o podróżach po Polsce, o własnym ogródku pod lasem. Zamiast tego całe życie pracowałam jako pielęgniarka w szpitalu miejskim. Zawsze dla innych: dla pacjentów, dla rodziców, dla męża alkoholika, który umarł nagle na zawał. Potem dla Agnieszki i jej dzieci.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja siostra Zofia z Gdańska:
– Marysia, przyjedź do mnie na kilka dni! Odpoczniesz od tego wszystkiego.
– Nie mogę – odpowiedziałam automatycznie. – Agnieszka mnie potrzebuje.
– A ty siebie nie potrzebujesz?
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę jestem tylko dodatkiem do życia innych? Czy nie mam prawa do własnych pragnień?
Kilka dni później doszło do awantury. Agnieszka wróciła z pracy wcześniej niż zwykle i zobaczyła mnie siedzącą z książką w ręku.
– Ty sobie czytasz?! A obiad? A pranie? Dzieci głodne!
– Agnieszko, jestem zmęczona…
– Wszyscy jesteśmy zmęczeni! Ale ja nie mogę sobie pozwolić na odpoczynek!
Wtedy coś we mnie pękło.
– Może czas, żebyś nauczyła się radzić sobie sama – powiedziałam cicho.
Cisza była gęsta jak śmietana. Paweł spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Co to znaczy?
– To znaczy, że wyjeżdżam do Zofii na tydzień. Potrzebuję odpocząć.
Agnieszka wybuchła płaczem:
– Jak możesz nas zostawić?!
– Przez całe życie byłam dla was. Teraz chcę być trochę dla siebie.
Spakowałam walizkę i wyszłam. W pociągu do Gdańska płakałam jak dziecko. Czułam się winna, ale też… wolna. U Zofii pierwszy raz od lat przespałam całą noc bez budzika nastawionego na poranne obowiązki.
Przez tydzień spacerowałyśmy po plaży, piłyśmy kawę w małych kawiarniach i rozmawiałyśmy o wszystkim – o młodości, o miłości, o tym, co straciłyśmy przez lata poświęceń. Zosia powiedziała mi:
– Marysia, ty masz prawo być szczęśliwa. Nawet jeśli twoja córka tego nie rozumie.
Po powrocie do Poznania atmosfera była lodowata. Agnieszka nie odzywała się do mnie przez dwa dni. Dzieci były rozdrażnione. Paweł chodził naburmuszony.
W końcu usiedliśmy razem przy stole.
– Mamo – zaczęła Agnieszka – nie rozumiem cię. Zawsze byłaś taka… niezawodna.
– Jestem człowiekiem, nie maszyną – odpowiedziałam spokojnie. – Chcę mieć swoje życie.
Zaczęły się ciche dni i wzajemne pretensje. Paweł coraz częściej sugerował, żebym wróciła do siebie albo poszukała domu opieki:
– Przecież masz emeryturę! Możesz żyć sama!
Ale ja już wiedziałam jedno: nie dam się więcej wykorzystywać. Zaczęłam chodzić na zajęcia do pobliskiego domu kultury – joga dla seniorów, warsztaty rękodzieła. Poznałam tam panią Halinę i pana Stefana – ludzi takich jak ja: zmęczonych życiem dla innych.
Pewnego dnia Halina zaproponowała:
– Może pojedziemy razem nad jezioro? Mam działkę pod Wągrowcem.
Pojechałyśmy we trzy: ja, Halina i jeszcze Basia z grupy jogi. Siedziałyśmy przy ognisku, śmiałyśmy się jak nastolatki i pierwszy raz od lat czułam się… sobą.
Wróciwszy do domu powiedziałam Agnieszce:
– Od przyszłego miesiąca wynajmuję pokój u znajomej na Sołaczu. Będę wpadać do was w odwiedziny, ale chcę mieć własną przestrzeń.
Zrobiła wielkie oczy:
– Mamo! Przecież my cię potrzebujemy!
– Potrzebujecie mnie tylko wtedy, gdy trzeba coś zrobić za was – odpowiedziałam gorzko.
Było dużo łez i krzyków:
– Jesteś samolubna! – wykrzyczała mi córka prosto w twarz.
– A może po raz pierwszy w życiu jestem odważna?
Przeprowadziłam się do małego pokoiku z widokiem na park Sołacki. Każdego ranka piję kawę na balkonie i patrzę na drzewa. Czasem odwiedzają mnie wnuki – wtedy pieczemy razem ciasto albo idziemy na lody do pobliskiej cukierni.
Agnieszka długo nie mogła mi wybaczyć tej decyzji. Nasze relacje są trudne – czasem dzwoni ze skargami na życie, czasem prosi o pomoc przy dzieciach. Ale już nie pozwalam sobą rządzić.
Zaczęłam pisać pamiętnik i malować akwarele – tak jak zawsze marzyłam. Pojechałam nawet sama pociągiem do Zakopanego! Poznałam tam pana Edwarda – wdowca po siedemdziesiątce, który zaprosił mnie na spacer po Krupówkach. Może jeszcze coś pięknego mnie czeka?
Często myślę: czy miałam prawo postawić siebie na pierwszym miejscu? Czy egoizm matki to naprawdę grzech? A może każda kobieta zasługuje choć raz w życiu na własne szczęście?
A wy… co o tym sądzicie? Czy można nauczyć rodzinę szacunku do naszych granic? Czy warto walczyć o siebie nawet wtedy, gdy wszyscy wokół mają ci to za złe?