„Masz miesiąc na wyprowadzkę!” — kiedy dom przestaje być domem
– Masz miesiąc na wyprowadzkę! – głos pani Haliny, mojej teściowej, rozbrzmiał w kuchni jak wyrok. Stałam przy zlewie, z rękami mokrymi od naczyń, kiedy usłyszałam te słowa. Odwróciłam się powoli, nie dowierzając. Artur siedział przy stole, patrzył w blat, jakby nagle stał się fascynujący. – Słyszałaś, co mama powiedziała – rzucił cicho, bez cienia sprzeciwu.
To był zwykły wieczór. Wróciliśmy z pracy, zjedliśmy kolację, śmialiśmy się z jakiegoś głupiego programu w telewizji. Nic nie zapowiadało katastrofy. Przez dwa lata mieszkaliśmy razem z Arturem w mieszkaniu jego mamy. Pani Halina wydawała się być idealną teściową: nie wtrącała się, nie komentowała, czasem nawet przynosiła mi kawę do łóżka w weekendy. Myślałam, że mam szczęście. Myliłam się.
– Ale… dlaczego? – zapytałam, czując jak głos mi drży.
Pani Halina spojrzała na mnie chłodno. – Bo mam już dość tego bałaganu i hałasu. To mój dom. Chcę spokoju.
Artur nawet nie podniósł wzroku. – Może rzeczywiście powinniśmy się wyprowadzić – powiedział tylko.
Poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przecież to był nasz dom! Nasze miejsce! Przez dwa lata urządzałam ten pokój, kupowałam zasłony, układałam książki na półkach. Zawsze myślałam, że to tylko tymczasowe rozwiązanie, ale nigdy nie sądziłam, że zostaniemy wyrzuceni jak niechciane rzeczy.
Przez kolejne dni atmosfera była gęsta jak mgła nad Wisłą jesienią. Pani Halina chodziła po domu z miną męczennicy, trzaskała drzwiami i wzdychała demonstracyjnie. Artur coraz częściej wychodził z kolegami albo zamykał się w łazience z telefonem. Ja próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, prosić o jeszcze trochę czasu. Bez skutku.
Pewnego wieczoru usiadłam obok Artura na kanapie.
– Artur, przecież to nasz dom…
– To dom mojej mamy – przerwał mi szorstko. – Nie chcę się z nią kłócić.
– Ale ze mną możesz? – zapytałam cicho.
Nie odpowiedział. Wstał i wyszedł do kuchni.
Zaczęłam się zastanawiać: czy to naprawdę tylko o bałagan chodzi? Przecież zawsze sprzątałam po sobie, gotowałam obiady dla wszystkich, nawet prasowałam koszule pani Haliny! Może zrobiłam coś nie tak? Może Artur jej coś powiedział?
Kilka dni później podsłuchałam ich rozmowę przez uchylone drzwi.
– Ona tu nie pasuje – mówiła pani Halina. – Zawsze byłaś maminsynkiem – dodała z wyrzutem.
– Mamo, proszę cię…
– Nie chcę jej tu więcej widzieć! Albo ona, albo ja!
Serce mi pękło. To nie był już tylko problem mieszkania. To był wybór: ja albo ona. A Artur… nawet nie próbował mnie bronić.
Zaczęły się ciche dni. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Każdego ranka budziłam się z uczuciem lęku: co dziś powie pani Halina? Czy Artur w końcu stanie po mojej stronie? Czy znajdziemy mieszkanie na czas?
Szukałam ogłoszeń w internecie, dzwoniłam po znajomych. Wszystko było za drogie albo już zajęte. Czułam się coraz bardziej bezradna i samotna. Moja mama mieszkała daleko, nie chciałam jej martwić. Przyjaciółki miały swoje życie.
Pewnej nocy nie wytrzymałam i rozpłakałam się w poduszkę. Artur leżał obok, udając że śpi.
– Dlaczego nic nie mówisz? – wyszeptałam przez łzy.
– Bo nie wiem, co powiedzieć – odpowiedział po chwili.
– Kochasz mnie jeszcze?
Cisza.
To była najgorsza odpowiedź ze wszystkich.
Zostały nam dwa tygodnie do wyprowadzki. Zaczęliśmy pakować rzeczy do kartonów. Każda książka, każdy kubek przypominały mi o tym, jak bardzo chciałam tu stworzyć dom. Pani Halina chodziła po mieszkaniu i liczyła dni do naszego odejścia.
W końcu znalazłam małą kawalerkę na Pradze. Była ciemna i wilgotna, ale przynajmniej była nasza… a raczej moja, bo Artur oznajmił mi pewnego wieczoru:
– Ja zostaję u mamy. Ona mnie potrzebuje.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– A ja?
Wzruszył ramionami.
– Poradzisz sobie.
I wtedy coś we mnie pękło. Przez dwa lata byłam dla niego wszystkim: partnerką, przyjaciółką, wsparciem. A on wybrał swoją matkę.
Wyprowadziłam się sama. Pierwsze noce były koszmarem – płakałam do poduszki, nie mogłam spać ze strachu i samotności. Ale potem zaczęło być lepiej. Zaczęłam urządzać swoje nowe miejsce: kupiłam kwiaty na parapet, powiesiłam zdjęcia na ścianie. Powoli odzyskiwałam siebie.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy naprawdę byłam taka zła? Czy to ja zawiodłam… czy może oni nigdy mnie nie chcieli?
Może czasem trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie? Co wy byście zrobili na moim miejscu?