Kiedy świat wali się w jedną noc: Historia rodziców, którzy musieli pożegnać syna
— Nie! Antoś! — mój krzyk przebił się przez huk burzy, kiedy wbiegłam do pokoju dziecięcego. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie: błyskawica rozświetliła pokój, a ja zobaczyłam mojego synka leżącego bezwładnie w łóżeczku. Mój mąż, Piotr, wbiegł za mną, a ja już trzymałam Antosia w ramionach, czując, jak jego ciałko jest nienaturalnie wiotkie.
— Dzwoń po pogotowie! — wrzasnęłam, choć głos mi się łamał. Piotr drżącymi rękami wykręcał numer, a ja próbowałam reanimować naszego synka, powtarzając w myślach: „To nie może być prawda, to nie może być prawda…”
Karetka przyjechała po kilku minutach, które wydawały się wiecznością. Lekarze przejęli Antosia, a ja i Piotr staliśmy jak sparaliżowani. Zosia, nasza czteroletnia córka, płakała w drugim pokoju, nie rozumiejąc, co się dzieje.
W szpitalu lekarz powiedział nam to, czego najbardziej się baliśmy: „Przykro mi, nie udało się go uratować.”
Nie pamiętam drogi powrotnej do domu. Pamiętam tylko ciszę. Piotr nie odzywał się do mnie przez całą noc. Siedzieliśmy na kanapie, każde z nas osobno, a między nami rosła przepaść.
Następnego dnia przyszła moja mama. — Musicie być silni dla Zosi — powiedziała, próbując mnie objąć. Odsunęłam się. Nie chciałam słyszeć o sile. Chciałam tylko cofnąć czas.
Piotr zaczął coraz częściej wychodzić z domu. Wracał późno, czasem czułam od niego alkohol. Ja zamknęłam się w sobie, nie miałam siły rozmawiać z nikim, nawet z Zosią. Każdy jej śmiech przypominał mi śmiech Antosia. Każda zabawka, każdy kocyk, wszystko bolało.
Pewnego wieczoru Piotr wrócił wcześniej niż zwykle. — Musimy porozmawiać — powiedział cicho. — Nie możemy tak dalej żyć. Zosia nas potrzebuje.
— A co z Antosiem? — wybuchłam. — Jak możesz tak po prostu… iść dalej?
— Nie idę dalej! — krzyknął. — Ale nie mogę patrzeć, jak się rozpadasz! Jakbyś zapomniała, że mamy jeszcze jedno dziecko!
— To twoja wina! — wyrwało mi się. — Gdybyś wtedy nie zostawił mnie samej z dziećmi, może bym zauważyła wcześniej, że coś jest nie tak!
Piotr zamarł. Spojrzał na mnie z bólem i wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Zosia przyszła do mnie z płaczem: — Mamusiu, dlaczego tata krzyczy?
Przytuliłam ją mocno, czując, że muszę być dla niej, choć sama nie wiem jak.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy obok siebie. Rodzina próbowała nas wspierać, ale każda rozmowa kończyła się kłótnią. Moja teściowa zarzucała mi, że nie dopilnowałam dzieci. — Gdybyś była bardziej uważna… — zaczęła pewnego dnia.
— Dość! — przerwałam jej. — Nikt nie wie, co się stało naprawdę! Przestańcie mnie obwiniać!
Wszyscy milczeli. Czułam się coraz bardziej samotna. Zaczęłam chodzić na terapię, ale nawet tam nie potrafiłam mówić o Antosiu bez łez.
Zosia zaczęła mieć koszmary. Budziła się w nocy, wołając brata. Piotr próbował ją uspokajać, ale sam był cieniem człowieka, którego znałam.
Pewnego dnia znalazłam w szufladzie rysunek Zosi: ona, ja, Piotr i Antoś z anielskimi skrzydłami. Pod spodem napisała: „Antoś jest w niebie, ale my jesteśmy razem.”
To mnie złamało i jednocześnie dało nadzieję. Usiadłam z Piotrem przy stole i po raz pierwszy od miesięcy rozmawialiśmy szczerze. O bólu, o winie, o tym, jak bardzo się boimy przyszłości.
— Myślisz, że kiedyś przestanie boleć? — zapytałam.
— Nie wiem — odpowiedział. — Ale możemy spróbować żyć tak, żeby Antoś był z nas dumny.
Zaczęliśmy powoli wracać do życia. Dla Zosi. Dla siebie. Dla pamięci o Antosiu.
Czasem wciąż budzę się w nocy z poczuciem winy i żalu. Ale patrząc na Zosię, wiem, że muszę iść dalej. Czy można odnaleźć sens po takiej stracie? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie to, co się stało?