Chcę rozwodu, ale boję się, że żona sobie nie poradzi. Czy mam prawo odejść?
– Michał, nie możesz tak po prostu odejść! – głos mojej matki rozbrzmiewał w kuchni, gdzie siedzieliśmy przy stole. Zegar tykał głośniej niż zwykle, a ja czułem, jak pot spływa mi po karku. – Przecież wiesz, jaka jest Emilia. Ona sobie nie poradzi.
Patrzyłem na nią przez chwilę, próbując znaleźć słowa, które nie zranią jej jeszcze bardziej. Ale jak mam powiedzieć matce, że już od dawna nie jestem szczęśliwy? Że od miesięcy budzę się z poczuciem winy i lękiem, że kolejny dzień będzie taki sam jak poprzedni? Że kocham Emilię, ale bardziej jak siostrę niż żonę?
Miałem trzydzieści pięć lat i wydawało mi się, że wszystko już wiem o życiu. Skończyłem studia na Politechnice Warszawskiej, dostałem dobrą pracę w IT, kupiliśmy z Emilią mieszkanie na kredyt w Ursusie. Byliśmy tacy „normalni” – ona nauczycielka polskiego w liceum, ja informatyk. Znajomi mówili: „Idealna para”.
Ale nikt nie widział tego, co działo się za zamkniętymi drzwiami naszego mieszkania. Emilia od zawsze była krucha. Po śmierci jej ojca pogrążyła się w depresji, z której wyciągałem ją miesiącami. Potem przyszły nasze starania o dziecko – trzy lata nieudanych prób, dwa poronienia. Każda strata wbijała nas głębiej w samotność.
Pamiętam noc, kiedy Emilia po raz pierwszy powiedziała: „Nie wiem, czy dam radę jeszcze raz”. Siedziała na podłodze w łazience, obejmując kolana i płacząc tak cicho, że ledwo ją słyszałem. Usiadłem obok niej i obiecałem: „Zawsze będę przy tobie”. Wtedy wierzyłem w te słowa.
Ale życie to nie bajka. Z czasem nasze rozmowy ograniczyły się do wymiany informacji: „Kupiłam mleko”, „Zmywarka się zepsuła”, „Masz spotkanie o 10?”. Seks? Przestał istnieć. Emilia zamknęła się w sobie, a ja coraz częściej zostawałem po godzinach w pracy albo wychodziłem z kolegami na piwo.
Wszystko zmieniło się pewnego wieczoru, kiedy poznałem Martę – nową koleżankę z działu. Była energiczna, zabawna i patrzyła na mnie tak, jakby naprawdę mnie widziała. Zaczęliśmy rozmawiać po pracy, potem spotykać się na kawie. Nic się między nami nie wydarzyło… jeszcze. Ale czułem, że jestem na granicy.
Wróciłem do domu późno. Emilia siedziała na kanapie z kubkiem herbaty i patrzyła w telewizor bez dźwięku.
– Michał… – zaczęła cicho – Czy ty mnie jeszcze kochasz?
Zamarłem. Chciałem powiedzieć prawdę, ale zabrakło mi odwagi.
– Oczywiście – skłamałem.
Od tamtej pory zacząłem myśleć o rozwodzie. Ale za każdym razem, gdy próbowałem wyobrazić sobie rozmowę z Emilią, widziałem jej twarz po kolejnej stracie – pustą, bez życia. Bałem się, że jeśli odejdę, ona się załamie. Że zrobi sobie coś złego. Że wszyscy będą mnie obwiniać: matka, teściowa, znajomi.
Pewnego dnia zadzwonił telefon.
– Michał? To ja… Marta. Możemy się spotkać?
Zgodziłem się bez zastanowienia. Spotkaliśmy się w małej kawiarni na Mokotowie. Marta spojrzała mi prosto w oczy:
– Wiem, że coś cię gryzie. Chcesz o tym pogadać?
Opowiedziałem jej wszystko – o Emilii, o moim poczuciu winy i strachu przed odejściem.
– A co z tobą? – zapytała cicho. – Czy ty masz prawo być szczęśliwy?
Nie wiedziałem.
Wróciłem do domu i długo patrzyłem na śpiącą Emilię. Wyglądała tak spokojnie… ale wiedziałem, że to tylko pozory. Rano postanowiłem porozmawiać z nią szczerze.
– Emilia… musimy pogadać.
Spojrzała na mnie z niepokojem.
– Co się dzieje?
– Nie jestem szczęśliwy. Od dawna… Czuję się jakbyśmy byli tylko współlokatorami.
Zobaczyłem łzy w jej oczach.
– To przez mnie? Przepraszam… Ja wiem, że jestem trudna…
– To nie twoja wina – powiedziałem cicho. – Po prostu… chyba oboje się pogubiliśmy.
Rozmowa trwała godzinami. Emilia płakała, krzyczała, prosiła mnie, żebym został. Mówiła, że beze mnie sobie nie poradzi. Że jestem jej jedynym oparciem.
Po tej rozmowie przez kilka dni chodziłem jak cień. Matka dzwoniła codziennie:
– Michał! Nie możesz jej zostawić! Co ludzie powiedzą?
A ja coraz bardziej czułem się jak więzień własnego życia.
W pracy Marta zapytała:
– I co postanowiłeś?
– Nie wiem… Boję się odpowiedzialności za jej cierpienie.
– Ale czy twoje życie nie jest równie ważne?
Wieczorem Emilia przyszła do mnie z notesem.
– Zapisałam się do psychologa – powiedziała drżącym głosem. – Może to coś zmieni…
Poczułem ulgę i jednocześnie jeszcze większe poczucie winy.
Minęły tygodnie. Emilia zaczęła wychodzić z domu, spotykać się z koleżankami. Ja coraz częściej myślałem o tym, żeby odejść – ale strach przed tym, co będzie z nią dalej, paraliżował mnie bardziej niż samotność.
Czasem zastanawiam się: czy mam prawo odejść i szukać własnego szczęścia? Czy odpowiedzialność za drugiego człowieka powinna być ważniejsza niż moje życie? A może to tylko wymówka dla własnego tchórzostwa?
Czy ktoś z was był kiedyś w podobnej sytuacji? Jak podjąć decyzję, która nie złamie nikogo do końca?