Anonimowy list, czwartkowe wieczory i prawda, która zmieniła wszystko – historia, której nie chciałam poznać
„Niech pani sprawdzi, co mąż robi naprawdę w czwartki wieczorem.”
To zdanie paliło mnie od środka, jakby ktoś wrzucił do mojego serca rozżarzone węgielki. Stałam w kuchni, ściskając w dłoni białą kopertę, a kawałek chleba z masłem leżał nietknięty na talerzu. Zegar na ścianie tykał głośniej niż zwykle. W głowie miałam tylko jedno pytanie: kto napisał ten list i dlaczego?
Marek od kilku miesięcy wychodził w czwartki wieczorem. Mówił, że spotyka się z kolegami z pracy na bilardzie. Nie miałam powodów, żeby mu nie wierzyć. Przez piętnaście lat naszego małżeństwa nigdy mnie nie zawiódł. A jednak…
– Mamo, co się stało? – zapytała Zosia, nasza trzynastoletnia córka, wchodząc do kuchni.
Szybko schowałam kopertę do kieszeni szlafroka.
– Nic, kochanie. Po prostu się zamyśliłam.
Ale nie mogłam przestać myśleć. Przez cały dzień chodziłam jak struta. W pracy popełniałam głupie błędy, szefowa patrzyła na mnie z niepokojem. W domu byłam rozdrażniona, krzyczałam na dzieci za byle co. Marek zauważył zmianę.
– Coś się dzieje? – zapytał wieczorem, kiedy dzieci już spały.
– Nie… po prostu jestem zmęczona – skłamałam.
W czwartek Marek jak zwykle wyszedł o dziewiętnastej. Ucałował mnie w czoło.
– Nie czekaj na mnie, wrócę późno – rzucił przez ramię.
Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Siedziałam na kanapie i patrzyłam w okno. W końcu nie wytrzymałam. Chwyciłam płaszcz i wyszłam za nim.
Szłam za Markiem przez pół miasta, starając się trzymać na dystans. Serce waliło mi jak młotem. Widziałam, jak skręca w boczną uliczkę i znika za drzwiami starej kamienicy. Stałam pod bramą dobre dziesięć minut, zanim odważyłam się podejść bliżej.
Na domofonie nie było żadnych nazwisk. Tylko numery mieszkań. Zadzwoniłam pod losowy numer.
– Kto tam? – odezwał się kobiecy głos.
– Przepraszam, pomyłka – wydukałam i uciekłam na drugi koniec ulicy.
Czekałam jeszcze godzinę, ale Marek nie wychodził. Wróciłam do domu z głową pełną najgorszych scenariuszy.
Następnego dnia Marek był jak zwykle pogodny. Przy śniadaniu żartował z dziećmi, całował mnie w policzek. Patrzyłam na niego i czułam narastającą złość. Jak mógł tak dobrze udawać?
Przez kolejne tygodnie obserwowałam go uważnie. Sprawdzałam jego telefon, przeglądałam kieszenie marynarki. Nic. Żadnych podejrzanych wiadomości, żadnych paragonów z restauracji czy hoteli.
W końcu nie wytrzymałam.
– Marek, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały.
Spojrzał na mnie z troską.
– Co się dzieje?
Wyciągnęłam z szuflady kopertę i położyłam ją na stole.
– Dostałam to kilka tygodni temu.
Przeczytał zdanie na głos i spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Myślisz, że cię zdradzam? – zapytał cicho.
Nie odpowiedziałam. Łzy napłynęły mi do oczu.
– Boże… Aniu…
Zamilkł na chwilę, po czym westchnął ciężko.
– Chodź ze mną w czwartek – powiedział nagle.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– Co?
– Chodź ze mną w czwartek wieczorem. Zobaczysz wszystko na własne oczy.
Czekałam na ten dzień z mieszanką strachu i nadziei. W czwartek Marek ubrał się jak zwykle i poprosił, żebym poszła z nim. Szliśmy przez miasto w milczeniu. W końcu dotarliśmy pod tę samą kamienicę.
Weszliśmy po schodach na trzecie piętro. Marek zapukał do drzwi z numerem 12. Otworzyła nam starsza kobieta o siwych włosach i łagodnym spojrzeniu.
– O, Mareczku! – uśmiechnęła się szeroko. – To twoja żona?
Marek skinął głową i przedstawił mnie pani Wandzie.
Weszliśmy do środka. W dużym pokoju siedziało kilkanaście osób – starszych i młodszych, kobiety i mężczyźni. Na stole stały ciasta, herbata i kawa. W kącie ktoś grał cicho na gitarze.
– To grupa wsparcia dla osób po stracie bliskich – wyjaśnił Marek cicho. – Prowadzę tu spotkania od kilku miesięcy.
Patrzyłam na niego oszołomiona.
– Dlaczego mi nie powiedziałeś?
Marek spuścił wzrok.
– Bałem się… że uznasz to za słabość. Że nie zrozumiesz, dlaczego muszę pomagać innym po tym, co przeżyłem po śmierci taty…
Poczułam wstyd i ulgę jednocześnie. Przez tyle tygodni podejrzewałam go o najgorsze rzeczy, a on po prostu próbował radzić sobie z własnym bólem i pomagać innym.
Po powrocie do domu długo rozmawialiśmy o wszystkim – o jego żałobie, o moich lękach, o tym, jak łatwo można stracić zaufanie przez jedno anonimowe zdanie.
Kilka dni później zadzwoniła do mnie sąsiadka z góry.
– Aniu… przepraszam… To ja wrzuciłam ten list do twojej skrzynki…
Zamarłam.
– Dlaczego?
– Widziałam Marka wychodzącego co czwartek… Bałam się, że coś knuje… Chciałam cię ostrzec…
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Było mi przykro i głupio jednocześnie.
Dziś wiem jedno: czasem jedno zdanie może rozsypać całe życie jak domek z kart. Ale może też sprawić, że zaczniemy rozmawiać o tym, co naprawdę ważne.
Czy można odbudować zaufanie po takich podejrzeniach? Czy wy też kiedyś daliście się ponieść domysłom zamiast zapytać wprost? Czasem boję się własnych myśli bardziej niż prawdy.