Weekend, który miał być tylko nasz – gdy teściowa przekracza próg (i granice)
– Mamo, ona znowu dzwoni – szepnął Bartek, patrząc na wyświetlacz telefonu. W kuchni pachniało świeżo upieczonym ciastem, dzieci biegały po salonie, a ja w końcu czułam, że ten weekend będzie należał tylko do nas. Przynajmniej tak myślałam.
Bartek odebrał. Słyszałam tylko jego krótkie „cześć, mamo”, potem długą pauzę i coraz bardziej spiętą minę. W końcu odłożył telefon i spojrzał na mnie z rezygnacją.
– Mama przyjeżdża. Dzisiaj. Na cały weekend.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć śmiechem – może to żart? Ale nie, Bartek był śmiertelnie poważny. Poczułam, jak fala frustracji zalewa mi gardło. Przecież obiecał mi ten weekend. Mieliśmy być tylko my – ja, on i dzieci. Bez nikogo z zewnątrz, bez wiecznych rad i krytyki.
– Nie mogła chociaż zapytać? – wyszeptałam, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Bartek wzruszył ramionami. – Wiesz jaka jest. Powiedziała, że musi odpocząć od ojca i że tęskni za wnukami.
Wiedziałam. Zbyt dobrze znałam tę jej „tęsknotę”, która zawsze oznaczała niekończące się uwagi o moim gotowaniu, sposobie wychowania dzieci i tym, jak powinnam prowadzić dom. Przypomniałam sobie ostatnią jej wizytę: „A dlaczego Zosia jeszcze nie czyta płynnie?”, „Może powinnaś częściej piec chleb sama?”, „Bartek zawsze lubił bardziej słone zupy”.
Zanim zdążyłam ochłonąć, usłyszałam dźwięk domofonu. Była szybka jak burza – nie minęła godzina od telefonu. Dzieci rzuciły się do drzwi z krzykiem: „Babcia! Babcia!”. Ja zostałam w kuchni, próbując zebrać myśli i nie wybuchnąć.
– O, kochanie! – usłyszałam jej głos już w przedpokoju. – Jak tu pachnie! Ale pewnie znowu za mało cukru, co?
Przywitała się ze mną chłodno, jak zawsze. Uścisk był szybki, spojrzenie oceniające. Przeszła przez mieszkanie jak inspektor sanepidu: zerknęła na kurz na półce, na stertę prania w koszu i na rozrzucone zabawki.
– No tak… dzieci mają tu raj – mruknęła pod nosem.
Przez cały wieczór czułam się jak aktorka na przesłuchaniu. Teściowa komentowała wszystko: od koloru zasłon po to, że Zosia powinna już umieć wiązać buty sama. Bartek próbował łagodzić sytuację żartami, ale atmosfera gęstniała z każdą godziną.
Kiedy dzieci poszły spać, usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Milczenie ciążyło między nami jak głaz.
– Wiesz, Marto – zaczęła nagle – ja naprawdę chcę wam pomóc. Wiem, że nie jest łatwo pogodzić pracę z domem i dziećmi.
Spojrzałam na nią ostrożnie. – Doceniam to, ale czasem… czasem mam wrażenie, że nie chodzi o pomoc.
Zmarszczyła brwi. – A o co?
Westchnęłam ciężko. – O kontrolę. O to, że czuję się oceniana na każdym kroku.
Teściowa spojrzała na mnie zaskoczona. Przez chwilę widziałam w jej oczach coś miękkiego – może smutek? Może żal?
– Nie chciałam… – zaczęła cicho. – Po prostu… kiedyś wszystko było inaczej. Moja teściowa nie interesowała się wnukami wcale. Ja chciałam być inna.
Poczułam ukłucie współczucia. Może naprawdę próbowała być lepsza? Może jej „pomoc” była tylko nieudolną próbą bycia blisko?
Następnego dnia sytuacja wróciła do normy: teściowa znów komentowała moje decyzje, a ja coraz bardziej zamykałam się w sobie. Bartek był rozdarty między nami – próbował być lojalny wobec matki i mnie jednocześnie.
W sobotnie popołudnie wybuchłam. Kiedy po raz kolejny usłyszałam: „Za moich czasów dzieci były grzeczniejsze”, nie wytrzymałam.
– Mamo! – powiedziałam stanowczo. – To jest nasz dom i nasze zasady. Proszę cię… pozwól nam żyć po swojemu.
Zapadła cisza. Teściowa spojrzała na mnie zranionym wzrokiem.
– Chciałam dobrze…
– Wiem – odpowiedziałam łagodniej. – Ale czasem twoja pomoc jest dla mnie ciężarem.
Wieczorem Bartek przytulił mnie mocno.
– Przepraszam… Powinienem był cię bronić wcześniej.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Czy zawsze będziemy żyć między młotem a kowadłem? Czy można wyznaczyć granice bez ranienia drugiej strony?
Kiedy teściowa wyjechała w niedzielę rano, mieszkanie wydawało się cichsze niż zwykle. Dzieci były smutne, Bartek zamyślony, a ja… ja poczułam się pusta i zmęczona.
Czy naprawdę można pogodzić własne potrzeby z oczekiwaniami rodziny? Gdzie kończy się pomoc, a zaczyna wtrącanie się? Jak wy radzicie sobie z takimi sytuacjami?