Koszt oszustwa: Jak filtrator stał się wodnikiem

— Dzień dobry — powiedziałem, starając się, by mój głos brzmiał pewnie i ciepło. Drzwi do starego bloku na ul. Komorowickiej otworzyły się niemal natychmiast. Przede mną stała drobna staruszka, może osiemdziesięcioletnia, ubrana w wyblakły sweter i spódnicę w kwiaty. Jej oczy były jasne, przenikliwe, jakby widziały więcej niż powinny. — Dzień dobry, pani Zofio? — zapytałem, choć dobrze wiedziałem, że to ona. — Tak, to ja. Pan z wodociągów? — Jej głos był cichy, ale stanowczy. — Tak, przyszliśmy sprawdzić jakość wody i zaproponować nowoczesny filtr — odpowiedziałem z uśmiechem, który ćwiczyłem przed lustrem setki razy.

Nie byłem z wodociągów. Byłem filtratorem — domokrążcą sprzedającym filtry do wody za bajońskie sumy starszym ludziom, którzy nie rozumieli, że to zwykłe plastikowe rurki warte pięćdziesiąt złotych. Mój szef, pan Marek, powtarzał: „Nie masz sumienia, masz prowizję”. Ale ja miałem sumienie. Tylko że wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem.

Weszliśmy do kuchni. Pani Zofia zaparzyła mi herbatę, choć nie powinna była ufać obcym. Opowiadała o swoim mężu, który zmarł dwa lata temu, o synu w Niemczech, który rzadko dzwoni. Słuchałem jej jednym uchem, drugim słyszałem głos Marka: „Sprzedaj filtr, dostaniesz premię”.

— Wie pani, dzisiaj woda jest pełna zanieczyszczeń. Ten filtr to inwestycja w zdrowie — mówiłem gładko, pokazując jej plastikową rurkę i folder z wykresami. — Ale to kosztuje aż dwa tysiące złotych… — zawahała się. — Proszę się nie martwić, mamy raty! — zapewniłem ją szybko.

Podpisała umowę drżącą ręką. Widziałem łzy w jej oczach, ale udawałem, że ich nie zauważam. Wyszedłem z mieszkania z poczuciem triumfu i obrzydzenia do samego siebie.

Wieczorem wróciłem do domu na osiedlu Karpackim. Moja żona Magda czekała z kolacją. Nasza córka Ola bawiła się klockami na podłodze. Próbowałem się uśmiechać, ale czułem ciężar na piersi.

— Jak było w pracy? — zapytała Magda. — Dobrze… sprzedałem dwa filtry — odpowiedziałem bez entuzjazmu. — To świetnie! Może w końcu spłacimy kredyt za samochód — ucieszyła się.

Nie spałem tej nocy. Widziałem twarz pani Zofii za każdym razem, gdy zamykałem oczy. Przypomniałem sobie własną babcię i jej samotność po śmierci dziadka. Czy ktoś ją kiedyś tak oszukał?

Następnego dnia zadzwonił Marek: — Dobra robota! Jutro jedziesz na Lipnik, tam są same stare bloki. Pamiętaj: nie ma sentymentów.

Ale ja miałem sentymenty. Pojechałem na Lipnik, ale nie wszedłem do żadnego mieszkania. Siedziałem na ławce pod blokiem i patrzyłem na ludzi wracających z zakupami. Zastanawiałem się, ilu z nich już oszukaliśmy.

Wieczorem powiedziałem Magdzie prawdę. — Nie mogę tego robić. Oszukuję ludzi takich jak moja babcia… — wyznałem ze łzami w oczach.

— Ale jak my sobie poradzimy? Ola potrzebuje nowych butów na zimę! — krzyknęła Magda. — Znajdę inną pracę… — próbowałem ją uspokoić.

Przez kolejne tygodnie szukałem zatrudnienia wszędzie: w magazynie, na budowie, nawet jako kierowca autobusu nocnego. Nigdzie mnie nie chcieli bez doświadczenia.

W tym czasie dostałem list polecony — wezwanie do sądu. Pani Zofia zgłosiła sprawę do rzecznika praw konsumenta. Miałem stanąć przed sądem za oszustwo.

Na rozprawie pani Zofia siedziała naprzeciwko mnie. Jej oczy były jeszcze bardziej przenikliwe niż wtedy w kuchni. — Dlaczego pan to zrobił? — zapytała sędzia.

— Bo byłem tchórzem i chciałem zarobić… Ale żałuję każdego dnia — odpowiedziałem drżącym głosem.

Sąd nakazał mi zwrócić pieniądze i przeprosić panią Zofię osobiście.

Po rozprawie podszedłem do niej na korytarzu. — Przepraszam panią… Naprawdę nie wiedziałem, że aż tak to panią zaboli… — powiedziałem cicho.

— Wie pan co? Ja już straciłam męża i syna… Ale pan jeszcze może coś naprawić w swoim życiu — odpowiedziała spokojnie.

Wróciłem do domu z poczuciem ulgi i wstydu jednocześnie. Magda była zła, bo musieliśmy oddać pieniądze i znów nie mieliśmy na rachunki.

Ale coś się zmieniło. Zacząłem pracować jako wolontariusz w domu opieki społecznej na ul. Żywieckiej. Pomagałem starszym ludziom przy zakupach, rozmawiałem z nimi o ich problemach.

Czasami spotykam panią Zofię na spacerze w parku Słowackiego. Uśmiecha się do mnie i pyta: „Jak tam pana sumienie?”

Nie wiem, czy kiedykolwiek sobie wybaczę to, co zrobiłem. Ale wiem jedno: jedno kłamstwo może kosztować czyjeś zdrowie i spokój ducha na zawsze.

Czy można naprawić życie po takim upadku? Czy ludzie potrafią naprawdę wybaczyć? Może wy mi powiecie.