Ostatni świt dla Zosi: Czy można pogodzić się z utratą dziecka, ratując inne życie?

– Proszę, niech pani jeszcze raz ją przytuli – szepnęła pielęgniarka, podając mi Zosię owiniętą w różowy kocyk. Jej rączki były już bezwładne, a skóra chłodna, ale wciąż pachniała waniliowym szamponem. W tej chwili świat przestał istnieć. Byłam tylko ja, Zosia i cisza, którą przerywał cichy śpiew pielęgniarek: „Aaa, kotki dwa…”.

Nie pamiętam, jak długo siedziałam na tym plastikowym krześle w szpitalu przy ul. Banacha w Warszawie. Czas rozciągał się jak guma do żucia, a ja czułam, że zaraz się uduszę. Mąż, Tomek, stał pod ścianą z zaciśniętymi pięściami. Nie płakał. On nigdy nie płacze. Ale widziałam, jak drży mu szczęka.

– Aniu… – zaczął lekarz, doktor Nowakowski, którego twarz znałam już na pamięć po tych wszystkich tygodniach na oddziale intensywnej terapii. – Zosia nie wróci do nas. Jej mózg przestał pracować…

Nie chciałam tego słyszeć. Chciałam wrzeszczeć, rzucać się na podłogę, błagać Boga o cud. Ale nie miałam już siły. Przez ostatnie dwa miesiące żyłam na kawie i modlitwach, patrząc jak moja córeczka gaśnie po wypadku samochodowym. Jeden moment nieuwagi na przejściu dla pieszych – i wszystko się skończyło.

– Jest jedno pytanie… – Lekarz zawahał się. – Czy rozważyliby państwo oddanie narządów Zosi? Jest dziewczynka w Krakowie, która czeka na serce…

Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Tomek odwrócił wzrok.

– Nie wiem… – wyszeptałam. – To przecież… ona jest jeszcze taka malutka…

Wtedy pielęgniarka, pani Basia, usiadła obok mnie i wzięła mnie za rękę.

– Pani Aniu, wiem, że to niewyobrażalny ból. Ale proszę pomyśleć – Zosia może uratować inne dziecko. Jej serduszko może dalej bić…

Zaczęłam płakać tak, jak nigdy wcześniej. Płakałam za wszystkie niewypowiedziane „kocham cię”, za wszystkie bajki, których już nie przeczytam, za wszystkie urodziny, których nie będzie.

Tomek wyszedł z sali bez słowa. Zostałam sama z decyzją większą niż życie.

Przypomniałam sobie ostatni spacer z Zosią po Łazienkach. Śmiała się wtedy do wiewiórek i mówiła: „Mama, zobacz! One mają rude ogonki!”. Była taka ciekawa świata…

Wrócił Tomek. Usiadł obok mnie i przez chwilę milczeliśmy.

– Anka… – powiedział cicho. – Może to jedyne, co możemy jeszcze zrobić dla niej? Żeby jej śmierć… nie była na darmo?

Spojrzałam na niego przez łzy. Wiedziałam, że ma rację. Ale jak pogodzić się z tym, że moje dziecko odejdzie na zawsze?

Podpisałam zgodę drżącą ręką. Potem czas przyspieszył: rozmowy z psychologiem, formalności, ostatnie pożegnanie. Pielęgniarki przyniosły mi Zosię jeszcze raz. Usiadłam z nią na kolanach i szeptałam do jej ucha:

– Kocham cię najbardziej na świecie. Jesteś moim słońcem…

Nie wiem, ile czasu minęło. W końcu przyszli lekarze. Musiałam ją oddać.

– Proszę się nie martwić – powiedziała pani Basia łamiącym się głosem. – My się nią zaopiekujemy.

Kiedy drzwi się zamknęły, upadłam na kolana i krzyczałam bezgłośnie. Tomek objął mnie mocno.

Po wszystkim wróciliśmy do pustego mieszkania na Ursynowie. Wszędzie były jej rzeczy: misie na łóżku, kredki na stole, małe buciki przy drzwiach. Każdy przedmiot był jak nóż w serce.

Przez kolejne dni żyliśmy jak automaty. Rodzina przychodziła z zupami i dobrymi radami: „Czas leczy rany”, „Jesteście bohaterami”, „Zosia patrzy na was z góry”. Chciałam ich wszystkich wyrzucić za drzwi.

Najgorsze były noce. Wtedy słyszałam jej głosik: „Mamaaa!”. Budziłam się zlana potem i płakałam do poduszki.

Po tygodniu zadzwonił telefon ze szpitala.

– Pani Aniu… chciałam tylko powiedzieć, że serce Zosi uratowało życie małej Marysi z Krakowa. Rodzice Marysi bardzo chcieliby pani podziękować…

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy powinnam się cieszyć? Czy powinnam czuć ulgę?

Tomek zaczął zamykać się w sobie. Przestał chodzić do pracy, siedział godzinami przed telewizorem albo wychodził na długie spacery bez słowa. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, mówił tylko:

– Każdy radzi sobie po swojemu.

Moja mama powtarzała: „Musicie być razem”. Ale jak być razem, kiedy każde z nas cierpi inaczej?

Minęły miesiące. Powoli zaczęliśmy rozmawiać o Zosi bez łez. Czasem śmialiśmy się przez łzy wspominając jej zabawne powiedzonka albo to, jak tańczyła do piosenek Majki Jeżowskiej.

Dostałam list od rodziców Marysi:

„Dzięki Waszej decyzji nasza córeczka żyje. Każdego dnia myślimy o Was i o Zosi. Jesteście dla nas bohaterami.”

Czy jestem bohaterką? Nie wiem. Wiem tylko, że każdego dnia budzę się z pustką w sercu i pytaniem: czy zrobiłam dobrze?

Czasem idę do parku i patrzę na bawiące się dzieci. Wyobrażam sobie Zosię – może właśnie biega gdzieś po niebie za wiewiórkami?

Dziś wiem jedno: miłość matki nie zna granic — nawet jeśli oznacza to oddanie kawałka siebie dla kogoś innego.

Czy Wy bylibyście w stanie podjąć taką decyzję? Czy można pogodzić się z utratą dziecka wiedząc, że uratowało ono inne życie?