Ojciec trójki dzieci, który nigdy nie przypuszczał, że ostatnie lata spędzi w domu opieki – czy naprawdę dobrze wychowaliśmy nasze dzieci?
– Tato, musisz to zrozumieć. My po prostu nie damy rady – głos Magdy drżał, choć próbowała brzmieć stanowczo. Stała w progu mojego pokoju w domu opieki, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Za nią cicho przemykał pielęgniarz, niosąc świeżą pościel.
Patrzyłem na nią długo, próbując znaleźć w jej oczach choć cień tej dziewczynki, którą kiedyś tuliłem do snu. Ale widziałem tylko zmęczenie i niecierpliwość. Przez chwilę miałem ochotę krzyknąć, zapytać: „Gdzie się podziałaś, Magdo? Gdzie są twoje obietnice?” Ale tylko westchnąłem i odwróciłem wzrok na szare ściany.
Nigdy nie wyobrażałem sobie takiego końca. Byłem Wincenty – ojciec trójki dzieci, mąż Haliny, dyrektor w zakładzie produkcyjnym pod Warszawą. Miałem dom z ogrodem w Piasecznie, samochód, wakacje nad Bałtykiem i rodzinne święta przy jednym stole. Dzieci biegały po podwórku, a Halina śmiała się w kuchni. Myślałem wtedy: „Tak wygląda szczęście.”
Ale życie jest jak rzeka – czasem spokojna, czasem rwąca. Najpierw odeszła Halina. Rak zabrał ją szybko i bezlitośnie. Zostałem sam z trójką dorosłych już dzieci: Magdą, Pawłem i Anią. Każde miało swoje życie, swoje problemy. Magda – nauczycielka z dwójką własnych dzieci, Paweł – informatyk w Krakowie, wiecznie zapracowany, Ania – najmłodsza, artystka z duszą wolną jak ptak.
Przez jakiś czas radziłem sobie sam. Ale potem przyszły choroby: najpierw cukrzyca, potem serce. Zaczęły się upadki, pobyty w szpitalu. Dzieci przyjeżdżały coraz rzadziej. Zawsze mieli ważniejsze sprawy.
Pamiętam ten dzień, kiedy Magda przyszła z Pawłem i Anią. Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Magda mówiła najwięcej:
– Tato, to dla twojego dobra. W domu opieki będziesz miał opiekę całą dobę. My nie możemy być przy tobie cały czas…
Paweł unikał mojego wzroku. Ania płakała cicho.
– Ale ja nie chcę tam iść – powiedziałem wtedy cicho. – To nie jest mój dom.
– Tato… – Magda ścisnęła moją dłoń – my cię kochamy, ale nie damy rady.
I tak znalazłem się tutaj. W pokoju z widokiem na parking i zapachami szpitalnej stołówki. Każdego dnia patrzę przez okno i zastanawiam się: gdzie popełniłem błąd? Czy byłem złym ojcem? Czy za mało ich kochałem? A może za bardzo?
Czasem odwiedzają mnie wnuki. Są grzeczne, ale niecierpliwe. Rozmawiają ze mną przez telefon, ale coraz krócej. Magda przyjeżdża raz w miesiącu, Paweł dzwoni raz na dwa tygodnie. Ania przysyła pocztówki z wystaw.
Najgorsze są wieczory. Siedzę wtedy na łóżku i słucham odgłosów korytarza: kaszlących staruszków, stukotu pielęgniarek, cichego płaczu zza ściany. Próbuję przypomnieć sobie śmiech moich dzieci i zapach ciasta Haliny.
Pewnego dnia Paweł zadzwonił:
– Tato… przepraszam, że tak rzadko dzwonię. Praca mnie przytłacza…
– W porządku, synu – odpowiedziałem automatycznie.
Ale chciałem krzyczeć: „Dlaczego zostawiłeś mnie samego?!”
Zacząłem rozmawiać z innymi mieszkańcami domu opieki. Każdy ma podobną historię: dzieci daleko, wnuki zajęte własnym życiem. Pani Zofia mówi:
– Moja córka mieszka dwa kilometry stąd i nie ma czasu mnie odwiedzić.
Pan Marian śmieje się gorzko:
– Wychowałem trzech synów i wszyscy mają mnie gdzieś.
Czy to znak naszych czasów? Czy naprawdę tak trudno znaleźć chwilę dla rodzica?
Któregoś dnia Ania przyszła niespodziewanie.
– Tato… przepraszam – powiedziała cicho i usiadła na łóżku obok mnie.
– Za co?
– Za to wszystko… Za to, że cię tu zostawiliśmy.
Objąłem ją drżącą ręką.
– Nie jesteś winna… Może tak miało być?
Ale w środku czułem żal i pustkę.
Czasami myślę o tym wszystkim głośno:
– Czy naprawdę dobrze wychowałem swoje dzieci? Czy można być pewnym własnej rodziny?
A wy… co o tym sądzicie? Czy można przewidzieć przyszłość swoich relacji z dziećmi? Czy to ja zawiodłem… czy może świat się zmienił?