Nie oddam swojego życia za cudze błędy – historia Elżbiety i walki o własny dom
— Dlaczego mam sprzedawać mieszkanie, by zadowolić Twoją rodzinę? – zapytałam, czując jak głos drży mi z gniewu i rozpaczy.
Wróciłam do domu szybciej niż zwykle. Upalny sierpniowy dzień sprawił, że podlewanie kwiatów na działce stało się niemożliwe. Marzyłam o zimnym prysznicu i chwili samotności w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie. Zamiast tego, już w korytarzu usłyszałam przytłumiony głos mojego męża, Marka. Rzadko pracował z domu, więc jego obecność w środku dnia była niepokojąca. Słowa „sprzedać mieszkanie” i „pomóc Krzyśkowi” uderzyły mnie jak obuchem.
Zamarłam z torbą pełną świeżych pomidorów w ręku. Przez uchylone drzwi kuchni słyszałam rozmowę na głośniku:
— Mamo, rozumiem… Tak, to mój brat, ale muszę to omówić z Elą…
Serce waliło mi jak młotem. Dwadzieścia dwa lata razem, a on rozmawia z matką o sprzedaży NASZEGO mieszkania? Bez słowa do mnie?
Torba zsunęła mi się z ramienia i uderzyła o podłogę. W kuchni zapadła cisza.
— Ela? Już jesteś? — Marek wyjrzał niepewnie.
Weszłam powoli, czując jak narasta we mnie fala gniewu.
— Musimy porozmawiać. Teraz.
Marek spojrzał na telefon.
— Mamo, oddzwonię — powiedział i rozłączył się.
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Za oknem ktoś trzaskał drzwiami samochodu, a ja czułam się jak w pułapce.
— Ela, to nie tak…
— A jak? — przerwałam mu ostro. — Że potajemnie ustalasz z matką sprzedaż mieszkania? Które razem kupiliśmy i spłacaliśmy przez dziesięć lat?
Marek przetarł twarz dłonią.
— Krzysiek jest w poważnych tarapatach…
— On zawsze jest w tarapatach! — wybuchłam. — Całe życie go ratujesz! Ale żeby sprzedać mieszkanie? Kiedy miałeś mi o tym powiedzieć? Po podpisaniu umowy?
Następne dni były koszmarem. Telefon Marka dzwonił bez przerwy: matka, ojciec, siostra. Każdy miał dla niego „dobre rady”, a przy okazji nie szczędzili mi kąśliwych uwag. Słyszałam przez drzwi fragmenty rozmów:
— Ela powinna zrozumieć…
— Przecież dzieci już dorosłe…
— Krzysiek ma czwórkę dzieci, a wy tylko siebie…
Wieczorami Marek siedział przy stole z opuszczoną głową. Ja chodziłam po mieszkaniu jak cień. Każda rzecz przypominała mi o wspólnych latach: stół kupiony na raty, firanki szyte własnoręcznie, zdjęcia dzieci na ścianie…
W końcu nie wytrzymałam. Gdy kolejny raz usłyszałam przez telefon głos teściowej:
— Elżbieto, przecież możecie kupić coś mniejszego… Po co wam tyle pokoi?
Poczułam, że pęka we mnie coś ważnego.
— A może to wy sprzedajcie swoje mieszkanie? — wypaliłam. — Przecież mieszkacie tylko we dwoje!
W słuchawce zapadła cisza.
— Jak możesz tak mówić… — szepnęła teściowa.
— Bo mam dość! — krzyknęłam. — Dość ratowania Krzyśka naszym kosztem!
Marek spojrzał na mnie z bólem.
— Ela…
— Nie! — przerwałam mu. — Albo zaczynasz być moim mężem, albo zostajesz synkiem swojej mamy!
Tej nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, patrząc na sufit. Wspominałam początki: jak razem malowaliśmy ściany, jak świętowaliśmy pierwszą noc w nowym mieszkaniu. Jak rezygnowałam z nowych butów, żeby odłożyć na ratę kredytu. Jak płakałam ze szczęścia, gdy dzieci dostały własne pokoje.
Rano podjęłam decyzję. Gdy Marek wyszedł do pracy, ubrałam się i pojechałam do teściów na Ochotę. Bez zapowiedzi.
Drzwi otworzył mi Krzysiek. Był blady i roztrzęsiony.
— Ela… co ty tu robisz?
— Przyszłam porozmawiać — powiedziałam twardo.
W salonie siedziała cała rodzina: teściowa w fotelu, teść przy oknie, siostra Marka z kawą w ręku. Krzysiek trzymał jakieś papiery.
Usiadłam naprzeciwko nich.
— Chcecie naszej pomocy? Pokażcie dokumenty.
Krzysiek niechętnie podał mi plik papierów: umowy kredytowe, wezwania do zapłaty, notatki z banku.
Przeglądałam je powoli. Kredyt na firmę budowlaną, nieudane inwestycje, pożyczki pod zastaw samochodu…
— Ile razem długu?
Krzysiek spuścił głowę:
— Prawie siedemset tysięcy…
Teściowa zaczęła płakać:
— On sobie nie poradzi! Dzieci pójdą do domu dziecka!
Spojrzałam na nią zimno:
— A ja mam zostać bez dachu nad głową? Poświęcić wszystko dla waszego syna?
Teść chrząknął:
— Elżbieto… rodzina powinna się wspierać…
— A kto wspierał mnie przez te lata? — zapytałam cicho. — Kto pomagał nam spłacać kredyt? Kto pytał o nasze potrzeby?
Siostra Marka wzruszyła ramionami:
— Ale Krzysiek ma dzieci…
Zacisnęłam pięści:
— My też mamy dzieci! I one mają prawo do swojego domu!
Wstałam gwałtownie.
— Dość tego! Jeśli Marek zdecyduje się sprzedać mieszkanie za moimi plecami — składam pozew o rozwód! I nie liczcie na mnie więcej!
Wyszłam trzaskając drzwiami. Na klatce schodowej musiałam oprzeć się o ścianę — nogi miałam jak z waty.
Wieczorem Marek wrócił późno. Siedziałam w kuchni przy kubku zimnej herbaty.
— Byłaś u moich rodziców? — zapytał cicho.
Skinęłam głową.
Usiadł naprzeciwko mnie i przez chwilę milczeliśmy.
— Ela… przepraszam cię za wszystko. Wiem, że cię zawiodłem. Zawsze chciałem być dobrym synem… Ale chyba zapomniałem być dobrym mężem.
Spojrzałam mu prosto w oczy:
— Marek… ja już nie mam siły walczyć za dwoje. Albo jesteśmy drużyną, albo każdy idzie swoją drogą.
Widziałam łzy w jego oczach. Po raz pierwszy od lat poczułam, że naprawdę mnie słucha.
— Nie sprzedamy mieszkania — powiedział stanowczo. — Zadzwoniłem do Krzyśka i powiedziałem mu to samo. Musi sobie radzić sam.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie. Wiedziałam jednak, że ta decyzja wiele go kosztowała.
Przez następne tygodnie relacje z rodziną Marka były napięte jak nigdy dotąd. Teściowa przestała dzwonić, siostra wysyłała tylko krótkie SMS-y o pogodzie. Krzysiek próbował jeszcze raz prosić o pomoc, ale Marek był nieugięty.
Z czasem wróciliśmy do codzienności: wspólne zakupy na bazarku, spacery po parku Bródnowskim, niedzielne obiady z dziećmi i wnukami. Nasze mieszkanie znów stało się domem — azylem przed światem i cudzymi problemami.
Czasem wieczorem patrzę przez okno na stare topole i myślę: ile jeszcze kobiet pozwala innym decydować o swoim życiu? Ile jeszcze razy będziemy musiały walczyć o własne szczęście?