Moja siostra oddała wszystko swoim dzieciom. Gdy zachorowała, została sama. Czy rodzina naprawdę znaczy dziś cokolwiek?
– Gdzie oni są, Aniu? – głos mojej siostry drżał, gdy patrzyła przez okno na pustą ulicę. Był listopadowy wieczór, a światło latarni odbijało się w jej łzach. Siedziałam obok niej na starym fotelu w jej mieszkaniu na warszawskim Mokotowie, ściskając jej dłoń.
– Nie wiem, Marto – odpowiedziałam cicho, choć doskonale wiedziałam, gdzie są jej dzieci. Każde z nich miało swoje życie, swoje sprawy, swoje wymówki. Ale przecież to ona była tą, która przez lata rezygnowała ze wszystkiego dla nich.
Marta była starsza ode mnie o pięć lat. Po rozwodzie z Markiem została sama z trójką dzieci: Pauliną, Bartkiem i najmłodszą Zosią. Pamiętam, jak nosiła torby z zakupami na czwarte piętro bez windy, jak nocami szyła ubrania, żeby zaoszczędzić na podręczniki. Nigdy nie narzekała. Nawet wtedy, gdy Paulina w liceum rzuciła jej w twarz: „Nie rozumiesz mnie! Jesteś nikim!”
Teraz Marta miała raka. Diagnoza przyszła nagle – guz trzustki, nieoperacyjny. Lekarze dawali jej kilka miesięcy. Od tamtej pory byłam przy niej codziennie. Gotowałam rosół, podawałam leki, sprzątałam mieszkanie. Dzieci? Paulina dzwoniła raz na dwa tygodnie, Bartek przysyłał krótkie smsy: „Jak się czujesz?” Zosia… Zosia nie pojawiła się od świąt Wielkanocy.
Pewnego dnia, gdy Marta spała po chemii, usłyszałam dzwonek do drzwi. To była Paulina. Weszła szybko, nawet nie zdjęła butów.
– Cześć ciociu – rzuciła chłodno. – Muszę tylko zabrać kilka rzeczy z pokoju.
– Może porozmawiasz z mamą? Bardzo za tobą tęskni – powiedziałam cicho.
Paulina wzruszyła ramionami.
– Nie mam czasu. Mam ważne kolokwium.
Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. Przecież Marta oddałaby za nią wszystko! Przypomniałam sobie, jak Marta całymi nocami czuwała przy łóżku Pauliny, gdy ta miała zapalenie płuc. Jak sprzedawała obrączkę po babci, żeby zapłacić za jej kurs angielskiego. Teraz Paulina nie miała nawet pięciu minut.
Wieczorem Marta zapytała:
– Była tu Paulina?
Zawahałam się.
– Tak… Ale spieszyła się.
Marta uśmiechnęła się smutno.
– Wiesz… Myślałam, że kiedy będę ich potrzebować, będą przy mnie. Może coś zrobiłam źle?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Czy można kochać za bardzo? Czy można tak się poświęcić, że dzieci przestają to doceniać?
Kolejne tygodnie były coraz trudniejsze. Marta słabła z dnia na dzień. Bartek pojawił się raz – przyniósł kwiaty i szybko wyszedł. Zosia przysłała kartkę na imieniny: „Dużo zdrowia!”
Pewnego popołudnia zadzwoniłam do Bartka.
– Bartek, mama bardzo cię potrzebuje. Może mógłbyś przyjść?
Westchnął.
– Ciociu, mam tyle pracy… Poza tym mama zawsze sobie radziła.
Zacisnęłam pięści ze złości.
– Teraz już nie daje rady! To wasza matka!
Bartek milczał przez chwilę.
– Przepraszam… Postaram się wpaść w weekend.
Nie przyszedł.
W nocy Marta miała gorączkę i majaczyła.
– Aniu… Gdzie są moje dzieci? – szeptała przez sen.
Płakałam wtedy po cichu w kuchni, żeby nie słyszała.
W końcu przyszedł dzień najgorszy ze wszystkich. Marta odeszła spokojnie nad ranem, trzymając mnie za rękę. Wokół panowała cisza – żadnego telefonu od dzieci, żadnego pożegnania.
Pogrzeb był skromny. Paulina przyszła w ciemnych okularach i nie odezwała się do nikogo. Bartek stał z boku i patrzył w ziemię. Zosia nie pojawiła się wcale.
Po wszystkim wróciłam do pustego mieszkania Marty. Na stole leżały zdjęcia: uśmiechnięta Marta z dziećmi na Mazurach, Marta przy choince, Marta na pierwszym dniu szkoły Zosi…
Czułam gniew i żal – do dzieci Marty, do siebie, do całego świata. Czy naprawdę tak trudno być przy kimś wtedy, gdy najbardziej tego potrzebuje? Czy dzisiejsza rodzina to tylko wspomnienie z fotografii?
Czasem myślę: czy można kochać za bardzo? Czy poświęcenie matki zawsze musi być niewidzialne? A może to ja czegoś nie rozumiem? Co wy o tym sądzicie?