Kiedy teściowa powiedziała: „To ty bierzesz kredyt!” – Spakowałam walizki i wróciłam do mamy. Moja walka o siebie zaczęła się przy kuchennym stole.

– No to co, dogadujemy się? Ty bierzesz kredyt – powiedziała teściowa, patrząc na mnie przez okulary, jakby właśnie ustalała cenę ziemniaków na targu. Siedziałam przy kuchennym stole w naszym dwupokojowym mieszkaniu na Retkini, z kubkiem zimnej herbaty w dłoniach. Marek, mój mąż, spuścił wzrok i zaczął bawić się łyżeczką. W tej chwili poczułam, jakby ktoś ścisnął mi gardło.

Miałam dziewiętnaście lat, kiedy wyszłam za Marka. Wydawało mi się, że miłość wystarczy – że razem przetrwamy wszystko. On był moim pierwszym chłopakiem, pierwszym pocałunkiem, pierwszą wielką nadzieją. Jego mama, pani Halina, od początku patrzyła na mnie z rezerwą. „Taka młoda, co ona wie o życiu?” – słyszałam przez ścianę, kiedy rozmawiała z sąsiadką. Ale Marek był uparty. „Będziemy razem, mamo. Zobaczysz.”

Po ślubie zamieszkaliśmy u niej. Miało być na chwilę – „dopóki nie staniemy na nogi”. Chwilę zamieniło się w dwa lata. Każdy dzień zaczynał się od jej kroków na korytarzu i kończył jej westchnieniem za ścianą. „Znowu nie umyłaś naczyń”, „Kto tak gotuje rosół?”, „Marek, powiedz jej, żeby nie zostawiała butów w przedpokoju”. Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Pracowałam w sklepie spożywczym na Bałutach. Zmiany po dwanaście godzin, wracałam zmęczona i marzyłam tylko o ciszy. Ale w domu czekały kolejne pretensje. Marek próbował mnie bronić, ale zawsze kończyło się tak samo:

– Mamo, daj spokój.
– To ty jej powiedz! – krzyczała teściowa.

W końcu zaczęliśmy rozmawiać o własnym mieszkaniu. O kredycie. O przyszłości. Myślałam naiwnie, że to nasza wspólna decyzja. Ale tego wieczoru wszystko się rozstrzygnęło.

– Ty masz umowę o pracę – powiedziała Halina. – Marek jeszcze nie. Ty bierzesz kredyt na siebie.

Spojrzałam na Marka. Milczał.

– To chyba nasza wspólna sprawa? – zapytałam cicho.
– Tak będzie najlepiej – odpowiedziała teściowa tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam się jak narzędzie do realizowania cudzych planów. Jakby moje życie było tylko dodatkiem do ich układanki.

Tej nocy nie spałam. Przewracałam się z boku na bok, słysząc przez cienką ścianę rozmowy Marka z matką:

– Ona musi zrozumieć, że tak trzeba.
– Ale mamo…
– Nie ma ale!

Następnego dnia spakowałam walizkę. Wrzucałam do niej ubrania z drżącymi rękami. Marek wszedł do pokoju.

– Co ty robisz?
– Wracam do mamy.
– Zwariowałaś?
– Nie dam rady tak żyć. Nie jestem tu nikim więcej niż podpisem pod kredytem.

Patrzył na mnie długo, bez słowa. W końcu wyszedł.

Mama przyjęła mnie bez pytań. Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole – tym samym, przy którym kiedyś uczyłam się do matury.

– Czasem trzeba odejść, żeby zacząć żyć po swojemu – powiedziała cicho.

Przez kilka tygodni płakałam niemal codziennie. Czułam się winna, słaba, przegrana. Dzwonił Marek, pisał SMS-y: „Wróć”, „Porozmawiajmy”, „Mama przesadza”. Ale wiedziałam już, że jeśli wrócę – stracę siebie na zawsze.

Zaczęłam szukać pracy w innej branży. Znalazłam zatrudnienie w małym biurze rachunkowym na Piotrkowskiej. Poznałam ludzi, którzy nie oceniali mnie przez pryzmat mojej młodości czy stanu cywilnego. Powoli odzyskiwałam oddech.

Marek przyszedł raz pod blok mojej mamy. Stał pod klatką z bukietem tulipanów.

– Przepraszam – powiedział tylko.
– Za co?
– Za to, że nie potrafiłem cię obronić.

Patrzyliśmy na siebie długo. W jego oczach widziałam żal i bezradność.

– Może kiedyś…
– Może – odpowiedziałam i zamknęłam drzwi.

Dziś mam dwadzieścia cztery lata i własne mieszkanie – wynajmowane, ale moje. Sama decyduję o tym, gdzie stoją buty i jak gotuję rosół. Czasem myślę o Marku i jego mamie. Czy coś by się zmieniło, gdybym została? Czy miałabym odwagę być sobą?

Może czasem trzeba wszystko stracić, żeby odnaleźć siebie? A wy – czy mieliście kiedyś odwagę odejść wtedy, gdy wszyscy oczekiwali, że zostaniecie?