„Jutro pakujecie się i wyprowadzacie”. Tej nocy wyrzuciłam syna i synową z mieszkania – historia matki, która musiała wybrać siebie

— Jutro pakujecie się i wyprowadzacie. Nie mogę dłużej żyć w takim stanie — powiedziałam to cicho, ale stanowczo, patrząc na Marcina i Kasię, którzy siedzieli przy moim stole w kuchni. Ich twarze zamarły w bezruchu, jakby nie wierzyli, że naprawdę to powiedziałam. W powietrzu zawisła cisza, gęsta jak śmietana, którą Kasia rozlała godzinę wcześniej na podłodze i zostawiła, bo „nie miała czasu sprzątać”.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie wyobrażałam sobie takiej sceny. Wracałam wtedy do pustego mieszkania po pracy w bibliotece, ciesząc się ciszą i zapachem świeżo zaparzonej herbaty. Czasem tęskniłam za gwarem rodziny, ale po śmierci męża nauczyłam się cenić samotność. Kiedy Marcin zadzwonił tamtego wieczoru, mówiąc, że z Kasią stracili mieszkanie i nie mają gdzie się podziać, nie wahałam się ani chwili. „Przyjeżdżajcie, przecież jestem waszą matką” — odpowiedziałam od razu.

Pierwsze dni były nawet przyjemne. Marcin pomagał mi w ogrodzie, Kasia gotowała obiady. Śmialiśmy się razem przy stole, wspominaliśmy stare czasy. Ale z każdym tygodniem coś zaczęło się zmieniać. Zamiast wdzięczności pojawiło się roszczenie. Zamiast rozmów — milczenie lub kłótnie o drobiazgi.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zastałam w salonie rozrzucone ubrania, brudne naczynia piętrzące się w zlewie i głośną muzykę dobiegającą z pokoju Marcina. Przez chwilę stałam w progu, próbując złapać oddech. — Marcin, możesz ściszyć? — zapytałam spokojnie. — Mamo, przecież to nasz dom teraz też — odpowiedział bez cienia skruchy.

Zaczęły się drobne konflikty: o rachunki, o sprzątanie, o to, kto kupuje jedzenie. Kasia coraz częściej zostawiała po sobie bałagan, a Marcin przestał nawet pytać, czy może zaprosić kolegów na mecz. Czułam się jak intruz we własnym domu.

Najgorsze były noce. Leżałam w łóżku i słyszałam ich kłótnie przez cienką ścianę. Kasia płakała, Marcin podnosił głos. Czasem miałam ochotę wyjść na klatkę schodową i po prostu uciec. Ale przecież jestem matką — powtarzałam sobie — muszę im pomóc.

Któregoś dnia wróciłam wcześniej z pracy. W kuchni siedziała Kasia z koleżanką. Na stole stały puste butelki po winie, a na podłodze leżały okruchy chipsów. — Dzień dobry — powiedziałam cicho. Kasia nawet nie spojrzała w moją stronę. — Możesz zamknąć drzwi? Przeciąg robisz — rzuciła z irytacją.

Poczułam wtedy coś dziwnego — jakby ktoś ścisnął mnie za gardło. To już nie był mój dom. To była jakaś obca przestrzeń, w której byłam tylko dodatkiem do ich życia.

Wieczorem próbowałam porozmawiać z Marcinem. — Synku, może byście poszukali czegoś własnego? Może już czas? — zapytałam ostrożnie.
— Mamo, przecież wiesz, że nas nie stać! Poza tym tu jest wygodnie — odpowiedział bez namysłu.

Wtedy po raz pierwszy poczułam złość. Nie tę cichą irytację, która narastała przez tygodnie, ale prawdziwą furię. Czy naprawdę tak łatwo zapomnieli o wszystkim, co dla nich zrobiłam?

Minęły kolejne tygodnie. Zaczęłam unikać własnego domu. Zostawałam dłużej w pracy, chodziłam na długie spacery po parku, byle tylko nie wracać do tej atmosfery napięcia i pretensji.

Pewnej nocy obudził mnie hałas w kuchni. Wyszłam z sypialni i zobaczyłam Marcina i Kasię kłócących się o pieniądze. Kasia płakała, Marcin rzucał talerzami.
— Dość! — krzyknęłam nagle. — Mam tego dosyć! To jest mój dom i nie pozwolę dłużej na takie zachowanie!

Oboje spojrzeli na mnie zdziwieni. Może pierwszy raz zobaczyli we mnie nie tylko matkę, ale też kobietę zmęczoną i zranioną.

Tej nocy nie spałam ani minuty. Przewracałam się z boku na bok, myśląc o tym wszystkim: o latach poświęceń, o samotności po śmierci męża, o tym, jak bardzo chciałam być dla nich wsparciem… Ale czy to naprawdę była pomoc? Czy raczej pozwoliłam im zapomnieć o odpowiedzialności?

Rano weszłam do kuchni i powiedziałam to zdanie: „Jutro pakujecie się i wyprowadzacie”.

Marcin próbował protestować:
— Mamo, nie możesz nas tak wyrzucić!
— Mogę — odpowiedziałam spokojnie. — I muszę. Dla siebie.

Kasia płakała cicho w kącie. Marcin patrzył na mnie z wyrzutem.
— Myślałem, że zawsze będziemy mogli na ciebie liczyć…
— Możecie liczyć na moją miłość — odpowiedziałam łamiącym się głosem. — Ale nie na to, że pozwolę wam mnie niszczyć.

Kiedy zamknęły się za nimi drzwi następnego dnia, poczułam ulgę pomieszaną ze smutkiem. Przez kilka godzin chodziłam po pustym mieszkaniu i płakałam jak dziecko.

Dziś minął miesiąc od tamtej nocy. Marcin i Kasia wynajęli małe mieszkanie na obrzeżach miasta. Nie rozmawiamy codziennie, ale wiem, że radzą sobie coraz lepiej.

A ja? Uczę się żyć dla siebie. Uczę się stawiać granice i mówić „nie”, nawet jeśli boli.

Czasem pytam siebie: czy byłam złą matką? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Ale może czasem trzeba wybrać siebie… Nawet jeśli serce pęka na pół.