Cud Bożonarodzeniowy w Krakowie: Historia Małego Michała

– On nie oddycha! – krzyknęła położna, a ja poczułam, jak świat wokół mnie się zatrzymuje. W sali porodowej szpitala uniwersyteckiego w Krakowie panował chaos, a ja leżałam bezradna, z sercem bijącym gdzieś w gardle. Mój mąż Piotr ściskał mnie za rękę tak mocno, że aż bolało, ale nie miałam siły mu tego powiedzieć. Wpatrywałam się w twarze lekarzy, szukając w nich nadziei, której sama już nie miałam.

Wiedziałam, że coś jest nie tak od pierwszej chwili. Michał miał przyjść na świat w Wigilię – taki był plan, taki był żart losu. Miał być naszym prezentem pod choinkę. Ale kiedy usłyszałam ciszę zamiast płaczu noworodka, poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi.

– Proszę wyjść! – lekarz zwrócił się do Piotra. – Musimy natychmiast działać.

Piotr nie chciał mnie zostawić. Widziałam łzy w jego oczach, choć próbował być silny. Zostałam sama, otoczona obcymi ludźmi, którzy walczyli o życie mojego dziecka. Słyszałam tylko urywki zdań: „brak pulsu”, „reanimacja”, „adrenalina”.

Czas płynął inaczej. Minuty zamieniły się w wieczność. Wpatrywałam się w sufit i powtarzałam w myślach: „Nie zabieraj mi go, Boże. Nie teraz. Nie w święta.”

Po kilku minutach – które były dla mnie całą wiecznością – usłyszałam cichy płacz. Najpiękniejszy dźwięk mojego życia. Michał żył. Lekarze spojrzeli na mnie z ulgą i uśmiechem, ale ja nie potrafiłam jeszcze uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Zabrali go na oddział intensywnej terapii noworodków. Nie mogłam go nawet przytulić. Leżałam sama w pustej sali, słuchając kolęd dobiegających z korytarza i płacząc tak cicho, żeby nikt nie słyszał. Piotr wrócił do mnie po godzinie – blady, zmęczony, ale z iskrą nadziei w oczach.

– Lekarze mówią, że jest silny – wyszeptał. – Że to cud.

Nie wierzyłam w cuda. Przynajmniej nie wtedy. Ale przez kolejne dni widziałam, jak Michał walczy o każdy oddech. Każda godzina była wygraną bitwą. Siedziałam przy inkubatorze i opowiadałam mu o świecie: o śniegu za oknem, o choince w naszym salonie, o tym jak bardzo na niego czekaliśmy.

Moja mama przyjechała z Wieliczki i przyniosła barszcz czerwony w termosie. Usiadła obok mnie na plastikowym krześle i trzymała mnie za rękę.

– Pamiętasz, jak byłaś mała i bałaś się burzy? – zapytała cicho.

– Teraz boję się bardziej – odpowiedziałam.

– Ale burza zawsze mija – powiedziała i pocałowała mnie w czoło.

W drugi dzień świąt lekarze pozwolili nam zabrać Michała do domu. Był jeszcze słaby, ale oddychał samodzielnie. Wróciliśmy do naszego mieszkania na Ruczaju, gdzie czekała na nas choinka i niedokończone prezenty. Piotr płakał jak dziecko, kiedy po raz pierwszy położyliśmy Michała do łóżeczka.

Przez kolejne tygodnie żyliśmy jakby na krawędzi snu i jawy. Każdy kaszel Michała budził we mnie panikę. Każda noc była walką ze strachem przed tym, że coś się stanie. Ale z każdym dniem było lepiej. Michał rósł, uśmiechał się coraz częściej, a ja powoli zaczynałam wierzyć, że może jednak zasłużyliśmy na ten cud.

Rodzina odwiedzała nas często – czasem za często. Moja teściowa przynosiła zupę grzybową i próbowała udawać, że wszystko jest normalnie.

– Dzieci są silniejsze niż myślisz – mówiła z przekonaniem.

Ale ja wiedziałam swoje. Każda matka nosi w sobie strach o swoje dziecko – szczególnie wtedy, gdy już raz prawie je straciła.

W styczniu wróciłam do pracy zdalnej. Piotr pomagał mi jak mógł, ale widziałam, że sam też jest na granicy wytrzymałości. Często kłóciliśmy się o drobiazgi: kto ma wstać do Michała w nocy, kto zrobi zakupy, kto zadzwoni do lekarza.

Pewnego wieczoru wybuchłam:

– Nie rozumiesz mnie! Ty nie przeżyłeś tego tak jak ja!

Piotr spojrzał na mnie z bólem:

– A ty myślisz, że dla mnie to było łatwe? Każdej nocy boję się tak samo jak ty!

Usiedliśmy razem na podłodze w kuchni i płakaliśmy długo – pierwszy raz od porodu pozwoliliśmy sobie na słabość.

Dziś Michał ma już trzy miesiące. Jest zdrowy i silny. Czasem patrzę na niego i zastanawiam się, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Czy cuda zdarzają się zwykłym ludziom? Czy to była tylko szczęśliwa seria zbiegów okoliczności?

Nie wiem. Ale wiem jedno: nigdy nie zapomnę tych świąt i tej ciszy po porodzie – ciszy, która zamieniła się w najpiękniejszy krzyk mojego życia.

Czy ktoś z was też przeżył taki cud? Jak radzicie sobie ze strachem po trudnych doświadczeniach? Może cuda są bliżej niż myślimy…