Moja mama liczyła każdy grosz, a ja liczyłam stracone chwile – czy warto było poświęcić dzieciństwo dla pieniędzy?
– Nie kupię ci tej bluzki, Aniu. Przecież masz jeszcze tę po Kasi – głos mamy był stanowczy, a jej wzrok nie znosił sprzeciwu. Stałam w dusznym sklepie odzieżowym na osiedlu, ściskając w rękach wymarzoną, żółtą bluzkę. Widziałam, jak inne dziewczyny z klasy przymierzają nowe ubrania, śmieją się, robią sobie zdjęcia. Ja miałam wrócić do domu z pustymi rękami i kolejnym poczuciem, że jestem inna.
Mama zawsze powtarzała: „Nie stać nas na fanaberie. Liczy się przyszłość”. Każdy grosz odkładany był do słoika na szafie, a ja – jej jedyna córka – miałam być dowodem na to, że wyrzeczenia mają sens. Ale czy miały? Czy naprawdę warto było rezygnować z dzieciństwa dla kilku złotych więcej?
W naszym mieszkaniu na warszawskim Bródnie wszystko miało swoją cenę. Zamiast kakao – herbata z cytryną. Zamiast nowych butów – te po kuzynce Ewie. Zamiast wakacji nad morzem – dwa tygodnie u babci w Radomiu. Mama pracowała w księgowości, wracała zmęczona, ale zawsze znalazła czas, żeby sprawdzić rachunki i przejrzeć gazetki z promocjami. „Zobacz, Aniu, margaryna w Biedronce jest o złotówkę tańsza!” – mówiła z dumą, jakby odkryła skarb.
W szkole byłam tą cichą dziewczynką w za dużych swetrach i z kanapką z pasztetem. Gdy koleżanki opowiadały o nowych zabawkach czy wyjazdach do kina, ja milczałam. Wstydziłam się zaprosić kogokolwiek do domu – bałam się, że zobaczą stare meble i łuszczącą się farbę na ścianach. Najgorsze były urodziny. Mama piekła tani placek drożdżowy i mówiła: „Nie potrzebujesz prezentów, masz mnie”. Ale ja chciałam tylko jednego – poczuć się jak inne dzieci.
Pamiętam jedną Wigilię szczególnie wyraźnie. Siedziałyśmy przy stole we dwie, bo tata odszedł dawno temu. Mama podała barszcz z uszkami i śledzie w oleju. Pod choinką leżał jeden prezent – książka z antykwariatu. „To klasyka, Aniu. Książki są najważniejsze” – powiedziała mama i uśmiechnęła się smutno. Wtedy po raz pierwszy poczułam żal. Nie do niej – do siebie, że nie potrafię być wdzięczna za to, co mam.
Czasem próbowałam rozmawiać z mamą o tym, jak się czuję.
– Mamo, dlaczego nie możemy żyć jak inni? – zapytałam kiedyś nieśmiało.
– Bo inni nie myślą o przyszłości! – odpowiedziała ostro. – Chcesz skończyć jak twoja ciotka Basia? Zadłużona po uszy? Ja chcę ci dać bezpieczeństwo!
Ale bezpieczeństwo miało swoją cenę. Z każdym rokiem czułam się coraz bardziej niewidzialna. W liceum zaczęłam dorabiać przy roznoszeniu ulotek, żeby kupić sobie coś nowego do ubrania. Mama była wściekła.
– Po co ci te pieniądze? Przecież masz wszystko!
– Nie mam! – wykrzyczałam wtedy pierwszy raz w życiu. – Nie mam nic swojego!
Wtedy pierwszy raz zobaczyłam łzy w oczach mamy. Przez chwilę chciałam ją przytulić, ale coś mnie powstrzymało. Może duma? Może żal?
Studia były moją szansą na wyrwanie się z tego świata wiecznego oszczędzania. Dostałam stypendium i wyprowadziłam się do akademika na Ochocie. Tam poznałam ludzi z różnych środowisk – niektórzy mieli jeszcze mniej niż ja, inni żyli bez trosk o pieniądze. Zaczęłam rozumieć, że życie to nie tylko bilans wydatków i dochodów.
Mama dzwoniła codziennie.
– Aniu, pamiętaj o oszczędzaniu! Nie wydawaj na głupoty!
– Mamo, czasem trzeba coś przeżyć…
Po studiach znalazłam pracę w agencji reklamowej. Wynajęłam kawalerkę na Pradze i zaczęłam żyć po swojemu. Poznałam Tomka – chłopaka z zupełnie innego świata. Jego rodzice byli nauczycielami, nie mieli wiele pieniędzy, ale w ich domu zawsze było ciepło i gwarno.
Kiedy pierwszy raz zaprosiłam Tomka do mamy na obiad, atmosfera była napięta.
– A czym się zajmujesz? – spytała mama chłodno.
– Pracuję w szkole podstawowej – odpowiedział Tomek spokojnie.
– Nauczyciele zarabiają grosze…
– Ale kocham swoją pracę – uśmiechnął się Tomek.
Mama przewróciła oczami i przez resztę obiadu milczała. Po jego wyjściu powiedziała tylko:
– Nie licz na to, że ktoś ci zapewni bezpieczeństwo. Musisz liczyć na siebie.
Dziś sama jestem mamą małej Zosi. Patrzę na nią i zastanawiam się: jak znaleźć równowagę? Chcę dać jej poczucie bezpieczeństwa, ale nie chcę zabierać jej dzieciństwa. Czasem łapię się na tym, że sprawdzam ceny w gazetkach albo odmawiam jej drobnych przyjemności „bo to niepotrzebne”. Wtedy przypominam sobie tamtą żółtą bluzkę i własne łzy w sklepie.
Odwiedzam mamę rzadko. Nasze rozmowy są krótkie i rzeczowe.
– Jak tam praca? Oszczędzasz coś?
– Staram się…
Czasem widzę w jej oczach cień smutku albo dumy – nie wiem już sama. Może ona też żałuje? Może chciałaby cofnąć czas?
Dziś pytam siebie i was: czy warto było tak bardzo oszczędzać kosztem mojego dzieciństwa? Czy bezpieczeństwo finansowe naprawdę jest ważniejsze niż wspólne chwile i beztroska? A może to ja powinnam być wdzięczna za to, co dostałam?
Czy można nauczyć dziecko oszczędności bez odbierania mu radości życia?