Mój mąż zniknął, choć wciąż siedzi przy stole. Historia o tym, jak emerytura może rozbić rodzinę
– Mógłbyś chociaż powiedzieć „dzień dobry” – rzuciłam któregoś ranka, nalewając mu kawę. Nie odpowiedział. Nawet nie podniósł wzroku znad stołu. Jakby mnie nie było. Jakbyśmy oboje zniknęli z jego świata tego samego dnia, gdy przestał chodzić do pracy.
Nie rozpadliśmy się nagle. Nie było zdrady, awantur, trzaśnięcia drzwiami. Po prostu pewnego dnia mój mąż wrócił do domu z zakładu i już do niego nie wrócił. Emerytura. Słowo, które miało oznaczać odpoczynek, wspólne spacery po lesie, wyjazdy nad jezioro, długie rozmowy przy winie. Zamiast tego dostałam ciszę. Gęstą, lepką ciszę, która wypełniła każdy kąt naszego mieszkania na warszawskim Bródnie.
Kiedyś śmialiśmy się z sąsiadką, że jej mąż po przejściu na emeryturę zaczął naprawiać wszystko, co się dało – od kranów po stare radio. Mój nie naprawił niczego. Po prostu usiadł przy stole w kuchni i przestał mówić. Czasem patrzył przez okno na blok naprzeciwko, czasem czytał gazetę, ale najczęściej po prostu siedział w milczeniu.
– Andrzej, co się z tobą dzieje? – zapytałam któregoś wieczoru, kiedy próbowałam zagaić rozmowę podczas kolacji.
– Nic – odpowiedział krótko i odsunął talerz.
Nic? To „nic” rosło między nami jak mur. Próbowałam wszystkiego: zapraszałam go na spacery, proponowałam wyjście do kina, nawet zapisałam nas na kurs tańca dla seniorów w domu kultury. Za każdym razem słyszałam tylko: „Nie chce mi się”, „Idź sama”, „Może innym razem”.
Zaczęłam się zastanawiać, czy to ze mną jest coś nie tak. Może jestem nudna? Może przez te wszystkie lata byłam tylko dodatkiem do jego pracy? Przecież Andrzej zawsze był dumny ze swojego stanowiska brygadzisty w fabryce. Lubił opowiadać o nowych maszynach, o tym, jak rozwiązał jakiś problem techniczny. Teraz nie miał już komu tego opowiadać.
Nasza córka, Kasia, mieszka w Poznaniu. Dzwoni raz w tygodniu.
– Mamo, może tata jest chory? Może powinien pójść do lekarza?
– Prosiłam go już tyle razy – westchnęłam do słuchawki. – Mówi, że nic mu nie jest.
– To może spróbujcie terapii małżeńskiej? U nas koleżanka chodziła z mężem i bardzo im pomogło.
Prychnęłam pod nosem. Andrzej na terapii? Prędzej bym uwierzyła, że zacznie śpiewać arie operowe na balkonie.
Któregoś dnia wróciłam z zakupów i zobaczyłam go siedzącego w ciemnym pokoju. Nie zapalił światła mimo szarówki za oknem. Przestraszyłam się.
– Andrzej, co ty robisz?
– Nic – powtórzył bezbarwnie.
– Tak nie można żyć! – wybuchłam nagle. – Ja tu jestem! Chcę z tobą rozmawiać! Chcę wiedzieć, co czujesz!
Spojrzał na mnie pierwszy raz od tygodni. W jego oczach zobaczyłam coś dziwnego – jakby smutek pomieszany ze złością.
– A co mam ci powiedzieć? Że nie wiem, po co wstaję rano? Że nie wiem, kim jestem bez tej roboty? Że czuję się nikomu niepotrzebny?
Zatkało mnie. Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Jesteś mi potrzebny – wyszeptałam cicho.
Odwrócił wzrok i znów zapadła cisza.
Od tamtej pory próbowałam jeszcze bardziej. Gotowałam jego ulubione dania: schabowe z kapustą, rosół z domowym makaronem. Przynosiłam mu książki z biblioteki, choć nigdy nie był wielkim czytelnikiem. Nawet kupiłam mu nowy zestaw narzędzi – może coś naprawi?
Nic nie działało.
Zaczęłam coraz częściej wychodzić sama: do sklepu, na spacer po parku Bródnowskim, czasem do koleżanki na kawę. Zazdrościłam jej męża – choć czasem się kłócili, przynajmniej rozmawiali ze sobą. U nas była tylko cisza.
W końcu poszłam do psychologa. Sama.
– Pani mąż przeżywa kryzys tożsamości – usłyszałam po kilku spotkaniach. – Dla wielu mężczyzn praca to całe życie. Gdy ją tracą, tracą też poczucie własnej wartości.
– Ale ja też tracę! – wybuchłam płaczem. – Tracę męża!
Psycholog pokiwała głową ze współczuciem.
– Proszę dać sobie prawo do złości i smutku. I proszę pamiętać: pani też ma prawo żyć własnym życiem.
Wróciłam do domu z postanowieniem, że nie dam się tej ciszy zniszczyć. Zaczęłam spotykać się częściej z koleżankami, zapisałam się na jogę dla seniorów i nawet zaczęłam uczyć się angielskiego online – „na stare lata”, jak żartowała Kasia przez telefon.
Andrzej patrzył na mnie coraz dziwniej. Pewnego dnia zapytał:
– Po co ci to wszystko?
– Bo chcę żyć – odpowiedziałam spokojnie.
Nie odpowiedział. Ale zauważyłam, że zaczął częściej wychodzić na balkon i rozmawiać z sąsiadem z góry o samochodach. Mały krok, ale jednak krok.
Czasem myślę, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. Że ta cisza zostanie z nami na zawsze. Ale potem przypominam sobie słowa psychologa: „Pani też ma prawo żyć”.
Może to właśnie jest najtrudniejsze w starości – nauczyć się żyć obok siebie na nowo? Może czasem trzeba pozwolić odejść temu, co było i spróbować znaleźć sens w czymś innym?
Czy ktoś z was też czuje się samotny we dwoje? Jak sobie z tym radzicie? Czy można jeszcze odzyskać bliskość po tylu latach milczenia?