Nowe życie i bolesne pożegnanie: Jak urodziłam córkę w dniu śmierci męża

— Mamo, on już nie oddycha! — krzyk mojej siostry Ewy rozdarł ciszę szpitalnego korytarza. W tej samej chwili trzymałam w ramionach moją nowo narodzoną córkę, Zosię. Jej maleńkie paluszki zaciskały się na moim palcu, a ja czułam, jakby świat się zatrzymał. Wszystko wydarzyło się w ciągu kilku godzin — życie i śmierć spotkały się w jednym pokoju, w jednym dniu, w jednej rodzinie.

Jeszcze rano, kiedy zaczęły się skurcze, błagałam lekarza, żeby pozwolił mi zobaczyć się z Piotrem. Leżał piętro wyżej, wycieńczony po miesiącach walki z rakiem trzustki. — Proszę pani, to nie jest dobry pomysł — powiedział lekarz, ale ja wiedziałam swoje. Przecież Piotr czekał na tę chwilę bardziej niż ja. Marzył o tym, żeby potrzymać córkę choć przez sekundę.

Poród był szybki, ale bolesny. Wśród krzyków i łez powtarzałam sobie: „Wytrzymaj jeszcze chwilę, zaraz będziesz mogła mu ją pokazać”. Gdy Zosia przyszła na świat, pielęgniarka spojrzała na mnie ze współczuciem. — Twój mąż prosił, żebyś przyszła — szepnęła. Zawinęli Zosię w kocyk i razem pobiegłyśmy na oddział paliatywny.

Piotr leżał blady, z zamkniętymi oczami. Jego matka, pani Barbara, siedziała przy łóżku i patrzyła na mnie z wyrzutem. — To twoja wina — syknęła cicho. — Gdybyś nie uparła się na to dziecko… Może miałby więcej siły walczyć.

Zamarłam. Przez całą ciążę Barbara powtarzała, że powinniśmy skupić się na leczeniu Piotra, a nie na powiększaniu rodziny. Ale Piotr chciał zostawić po sobie ślad. — Chcę, żebyś miała kogo kochać, kiedy mnie zabraknie — mówił mi wieczorami, kiedy leżeliśmy razem w łóżku i udawaliśmy, że choroba to tylko zły sen.

— Piotrze… — szepnęłam, kładąc Zosię na jego piersi. Otworzył oczy i uśmiechnął się słabo. — Jest piękna… jak ty — wyszeptał. Jego ręka drżała, kiedy dotykał jej policzka. W tej chwili świat zniknął: była tylko nasza trójka.

Barbara odwróciła wzrok. — To nie jest sprawiedliwe — powiedziała do siebie. — Najpierw zabrałaś mi syna, teraz chcesz zabrać wnuczkę.

— Mamo, przestań! — Ewa stanęła między nami. — To nie jej wina! Piotr sam tego chciał!

Ale Barbara była nieugięta. — Nie pozwolę ci wychowywać Zosi sama. Ona powinna być z rodziną Piotra.

Wiedziałam, że ta rozmowa wróci jeszcze nie raz. Barbara nigdy mnie nie zaakceptowała. Uważała mnie za zbyt prostą dziewczynę z małego miasta pod Kielcami, która „złapała” jej syna lekarza. Nasze relacje zawsze były napięte, ale teraz czułam, że jestem zupełnie sama.

Piotr spojrzał na mnie błagalnie. — Obiecaj mi… że będziesz walczyć o Zosię… że nie pozwolisz jej odebrać… — głos mu się załamał.

— Obiecuję — wyszeptałam przez łzy.

Kilka godzin później Piotr odszedł. Trzymałam go za rękę do samego końca. Barbara płakała cicho w kącie sali, a Ewa tuliła Zosię do piersi.

Pogrzeb był zimny i deszczowy. Rodzina Piotra patrzyła na mnie jak na intruza. Po mszy Barbara podeszła do mnie i powiedziała: — Zobaczymy się w sądzie.

Zaczęła się walka o Zosię. Barbara wynajęła najlepszego adwokata w Warszawie i próbowała udowodnić, że jestem niezdolna do opieki nad dzieckiem: za młoda, bez pracy (przecież byłam na urlopie macierzyńskim!), bez wsparcia rodziny (moja mama zmarła rok wcześniej). Każdego dnia bałam się otworzyć drzwi, bo mogło to oznaczać kolejną wizytę kuratora lub wezwanie do sądu.

Ewa była moją jedyną podporą. — Nie damy się jej! — powtarzała. Ale ja byłam coraz słabsza psychicznie i fizycznie. Zosia płakała nocami, a ja płakałam razem z nią.

Pewnej nocy przyśnił mi się Piotr. Stał w naszym dawnym mieszkaniu i patrzył na mnie z troską. — Nie poddawaj się — powiedział cicho. Obudziłam się z nową siłą.

Zaczęłam walczyć: znalazłam psychologa, który pomógł mi przejść przez żałobę; poszłam do pracy wcześniej niż planowałam; poprosiłam sąsiadkę o pomoc przy Zosi; zebrałam dokumenty i świadków, którzy mogli potwierdzić moją zdolność do opieki nad dzieckiem.

Po kilku miesiącach sąd przyznał mi pełnię praw rodzicielskich. Barbara przestała się odzywać. Czasem widuję ją pod blokiem — patrzy na Zosię z tęsknotą i żalem.

Dziś minął rok od śmierci Piotra i narodzin Zosi. Każdego dnia uczę się żyć na nowo: śmiać się przez łzy, kochać mimo bólu, ufać mimo zdrady.

Czasem patrzę na Zosię i pytam siebie: czy można naprawdę pogodzić narodziny z żałobą? Czy kiedyś przestanę czuć ten rozdzierający ból? Może wy też macie podobne doświadczenia? Jak sobie radzicie?