„Kiedy miałam wyjechać do pracy za granicę, Zosia miała 12 lat. Teraz nie potrafi mi wybaczyć, że zostawiłam ją wtedy samą” – historia matki, która musiała wybierać między chlebem a bliskością
– Mamo, dlaczego musisz wyjeżdżać? – głos Zosi drżał, a jej oczy były pełne łez. Stała w progu naszego małego mieszkania na warszawskim Bródnie, ściskając w dłoniach pluszowego misia, którego dostała ode mnie na szóste urodziny. Był listopad, szare popołudnie, a ja pakowałam walizkę, próbując nie patrzeć jej w oczy.
– Kochanie, muszę… Wiesz, że nie damy rady inaczej. Tata odszedł, rachunki rosną, a ja nie chcę, żebyś musiała rezygnować z marzeń tylko dlatego, że nas nie stać – odpowiedziałam cicho, choć w środku krzyczałam z bólu. Wiedziałam, że łamię jej serce. I swoje też.
Zosia miała wtedy dwanaście lat. Była moją jedyną córką, oczkiem w głowie. Po rozwodzie z Markiem zostałyśmy same. On wyjechał do innego miasta z nową partnerką i widywał się z Zosią raz na kilka miesięcy. Ja pracowałam w sklepie spożywczym na dwa etaty, ale pieniędzy ciągle brakowało. Kiedy koleżanka zaproponowała mi pracę jako opiekunka osób starszych w Niemczech za cztery razy większą pensję niż w Polsce, długo się wahałam. Ale potem przyszło pismo o eksmisji za zaległy czynsz i wiedziałam, że nie mam wyboru.
Tamtego dnia Zosia nie chciała mnie przytulić na pożegnanie. Stała sztywno, patrząc przez okno na szarą ulicę. – Obiecuję, że wrócę na twoje urodziny – powiedziałam jeszcze na klatce schodowej. Nie odpowiedziała.
Pierwsze miesiące w Niemczech były koszmarem. Pracowałam po kilkanaście godzin dziennie, opiekując się starszą panią o imieniu Gertruda. Tęskniłam za Zosią tak bardzo, że czasem płakałam do poduszki jak dziecko. Dzwoniłam codziennie wieczorem, ale rozmowy były coraz krótsze.
– Wszystko dobrze – odpowiadała Zosia chłodno. – Muszę się uczyć.
Wiedziałam, że opiekuje się nią moja mama – babcia była kochana i troskliwa, ale to nie to samo. Przegapiłam jej pierwszą miesiączkę, pierwszy występ w szkolnym teatrze, pierwszy raz gdy wróciła do domu zapłakana po kłótni z koleżankami. Byłam tylko głosem w telefonie i przelewem na konto.
Po dwóch latach wróciłam na dłużej do Polski. Kupiłam nowe meble do mieszkania, zapisałam Zosię na kurs językowy i obiecałam sobie: już nigdy więcej jej nie zostawię. Ale ona była już inna. Zamknięta w sobie, chłodna. Przestała mi opowiadać o swoich sprawach.
Pewnego wieczoru usiadłam obok niej na kanapie.
– Zosiu… Wiem, że było ci ciężko beze mnie. Chciałabym to naprawić.
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Nie możesz tego naprawić. Nie było cię wtedy, kiedy najbardziej cię potrzebowałam. Teraz już nie umiem ci ufać.
Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego w moim życiu. Próbowałam tłumaczyć:
– Robiłam to dla nas! Żebyś miała lepsze życie!
– Ale ja nie chciałam lepszego życia bez ciebie! – krzyknęła i wybiegła z pokoju.
Od tamtej pory nasze relacje były jak pole minowe. Każda rozmowa kończyła się kłótnią lub milczeniem. Zosia zamknęła się w swoim świecie – miała przyjaciółki, chłopaka, ale mnie traktowała jak powietrze.
Czasem słyszałam od znajomych: „Przecież zrobiłaś wszystko dla niej! Powinna być wdzięczna!”. Ale ja wiedziałam, że pieniądze nie zastąpią matki. Że żadne nowe buty czy kursy językowe nie uleczą samotności dwunastoletniej dziewczynki.
Najgorsze były święta. Siedziałyśmy przy stole z babcią i ciotką Marysią, a Zosia patrzyła w telefon albo wychodziła do swojego pokoju. Próbowałam ją zagadywać:
– Może pójdziemy razem na spacer? Albo upieczemy ciasto?
– Nie mam czasu – odpowiadała beznamiętnie.
Czułam się jak intruz we własnym domu.
Kiedy Zosia skończyła 18 lat i wyprowadziła się do Gdańska na studia, miałam nadzieję, że dystans coś zmieni – może zatęskni? Ale nasze rozmowy były coraz rzadsze. Czasem wysyłała mi zdjęcia z imprez albo krótkie wiadomości: „Wszystko ok”.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie zapłakana:
– Mamo… pokłóciłam się z chłopakiem… Nie wiem co robić…
Serce mi stanęło z radości i bólu jednocześnie – pierwszy raz od lat potrzebowała mojej rady. Słuchałam jej długo i starałam się być wsparciem. Po tej rozmowie przez chwilę poczułam się znów jej mamą.
Ale potem znów wróciło chłodne milczenie.
Dziś mam 48 lat i patrzę na zdjęcia Zosi na Facebooku – uśmiechnięta z przyjaciółmi, podróżuje po Europie. Czasem lajkuje moje posty, czasem odpisuje na życzenia urodzinowe jednym zdaniem: „Dzięki”.
Często zastanawiam się: czy mogłam postąpić inaczej? Czy powinnam była zostać i walczyć tutaj, nawet jeśli groziło nam bieda i eksmisja? Czy lepiej być biedną matką obecną niż bogatszą matką-duchem?
Może są tu inne matki lub córki, które przeżyły coś podobnego? Czy można odbudować więź po takich ranach? Czy czas naprawdę leczy wszystko?