Moja siostra mieszkała u byłej teściowej przez 7 lat. Teraz ma do niej żal, że ją wyrzuciła. Czy naprawdę była ofiarą?
— Nie wierzę, że ona to zrobiła! — krzyczała moja siostra, Justyna, rzucając telefon na stół tak mocno, że aż podskoczyły filiżanki. Siedziałyśmy w kuchni naszej mamy, a ja czułam, jak narasta we mnie napięcie. Znowu. Znowu Justyna oczekiwała, że wszyscy rzucą wszystko i będą ją ratować.
— Justyna, przecież to nie twoje mieszkanie — powiedziałam cicho, próbując nie dolewać oliwy do ognia.
— Ale mieszkałam tam siedem lat! — jej głos był pełen rozpaczy i gniewu. — Po rozwodzie z Tomkiem ona sama zaproponowała, żebym została! Byłam dla niej jak córka!
Pamiętam ten dzień, gdy Justyna wróciła z uczelni z błyskiem w oku i oznajmiła, że wychodzi za Tomka. Byliśmy wtedy wszyscy dumni — ona pierwsza w rodzinie skończyła studia, miała dobrą pracę w urzędzie miasta i chłopaka z porządnej rodziny. Ślub był piękny, a teściowa, pani Halina, od razu przyjęła ją pod swoje skrzydła. Wszyscy mówili: „Justynka to szczęściara!”.
Ale szczęście nie trwało długo. Po dwóch latach Tomek zaczął wracać coraz później do domu, a Justyna coraz częściej płakała w poduszkę. Kiedy się rozwiedli, wszyscy byli przekonani, że Justyna wróci do nas — do rodzinnego domu na obrzeżach Lublina. Tymczasem pani Halina zaproponowała jej, żeby została w ich trzypokojowym mieszkaniu na Czechowie. „Nie chcę być sama,” mówiła. „A ty jesteś dla mnie jak córka.” Justyna przyjęła propozycję bez wahania.
Przez pierwsze miesiące wszystko układało się dobrze. Justyna pomagała pani Halinie w zakupach i sprzątaniu, gotowały razem obiady, oglądały seriale. Ale z czasem zaczęły się drobne spięcia: o rachunki, o bałagan w kuchni, o to, że Justyna nie zawsze wracała na noc. Pani Halina była coraz bardziej zgryźliwa, a Justyna coraz bardziej zamknięta w sobie.
— Przecież ona wiedziała, że nie mam dokąd pójść! — powtarzała mi siostra za każdym razem, gdy się spotykałyśmy. — Mama nie ma miejsca, ty masz swoją rodzinę…
Nie mówiłam tego głośno, ale czułam narastającą irytację. Przez całe życie Justyna była tą „biedną”, której trzeba pomagać. Kiedy miała problemy na studiach — mama załatwiała korepetycje. Kiedy rozstała się z Tomkiem — wszyscy ją pocieszali. Teraz znów oczekiwała wsparcia.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie pani Halina.
— Pani Marto… ja już nie mogę — jej głos drżał. — Justynka jest dobra dziewczyna, ale… ja też mam swoje lata. Chciałabym trochę spokoju. Ona ciągle zaprasza koleżanki, robi imprezy… Ja już nie mam siły.
Zrozumiałam wtedy, że sytuacja jest poważniejsza niż myślałam. Próbowałam porozmawiać z Justyną:
— Może spróbujesz znaleźć coś swojego? Wynająć pokój?
— Za co?! — wybuchła. — Moja pensja ledwo starcza na życie! Poza tym… przecież Halina obiecała!
W końcu nadszedł ten dzień. Pani Halina poprosiła Justynę o wyprowadzkę. Dała jej dwa miesiące na znalezienie nowego miejsca. Justyna była wściekła i załamana jednocześnie.
— Wyrzuciła mnie jak psa! Po tylu latach!
Próbowałam tłumaczyć:
— To jej mieszkanie…
— Ale ja nie mam nikogo! — płakała Justyna.
Wtedy po raz pierwszy poczułam coś dziwnego: współczucie mieszało się ze złością. Czy naprawdę nikt nie ma obowiązku jej pomagać? Czy zawsze musi być ofiarą?
Justyna przez kilka tygodni spała na kanapie u naszej mamy. Potem znalazła pokój do wynajęcia z inną dziewczyną po przejściach. Przestałyśmy się widywać tak często. Czułam ulgę… i jednocześnie wyrzuty sumienia.
Któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie:
— Wiesz co? Może to dobrze, że mnie wyrzuciła… Może wreszcie zacznę żyć po swojemu.
Ale kilka dni później znów przyszła z pretensjami:
— Gdyby nie ona, miałabym teraz własne mieszkanie! Gdyby mi pomogła…
Nie wiedziałam już, co powiedzieć.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę jesteśmy zobowiązani do pomagania bliskim bez końca? Czy można kogoś kochać i jednocześnie postawić granicę? Czy Justyna kiedykolwiek nauczy się samodzielności?
A może to ja jestem egoistką?
Czy każda rodzina musi mieć swoją „ofiarę” i swojego „ratownika”? Co byście zrobili na moim miejscu?