„Nie mogłam powiedzieć teściowej prawdy o niepłodności męża. On kazał mi to zrobić za niego” – Moje życie z maminsynkiem i rodzinne tajemnice
– Nie mogę tego zrobić, Anka. Po prostu… nie mogę – Bartek siedział na brzegu łóżka, wpatrzony w swoje dłonie, jakby szukał tam odpowiedzi na wszystkie pytania świata. W pokoju panowała cisza, którą przerywało tylko ciche tykanie zegara i szum ulicy za oknem. Była sobota, a ja czułam się, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi i zostawił pustkę.
– Bartek, ona zadzwoniła już trzy razy dzisiaj. Pytała, kiedy w końcu damy jej wnuka. Ile jeszcze będziemy udawać? – mój głos drżał, choć starałam się być spokojna. Przez chwilę miałam nadzieję, że powie: „Masz rację, Anka. Pójdziemy razem i jej powiemy”. Ale on tylko pokręcił głową.
– Nie mogę jej tego powiedzieć. Ona… ona tego nie zrozumie. Zawsze mówiła, że jestem jej jedyną nadzieją na wnuki. Ty jej powiedz.
To był moment, w którym poczułam się zupełnie sama. Nie dlatego, że nie mogliśmy mieć dzieci – z tym już się pogodziłam po miesiącach badań, łez i cichych modlitw. Ale dlatego, że mój mąż, Bartek – ten sam, który potrafił rozśmieszyć mnie do łez i zabrać na spontaniczny wyjazd w Bieszczady – nie miał odwagi stanąć po mojej stronie.
Bartek był typowym maminsynkiem. Jego mama, pani Halina, była kobietą o stalowym spojrzeniu i języku ostrym jak brzytwa. Kiedyś myślałam, że przesadzam – przecież każda matka kocha swojego syna. Ale z czasem zaczęłam rozumieć, że ich relacja jest inna. On dzwonił do niej codziennie, czasem nawet kilka razy dziennie. Ona wiedziała o wszystkim: co jadł na śniadanie, jaką kawę wypił w pracy, czy miał katar.
Kiedy się poznaliśmy, Bartek wydawał się idealny. Przystojny, zabawny, zaradny. Pracował jako informatyk w dużej firmie w Warszawie, dobrze zarabiał. Miałam wtedy dwadzieścia osiem lat i marzyłam o stabilizacji. Szybko się zakochałam – a on we mnie. Po roku byliśmy już po ślubie.
Pierwsze miesiące były cudowne. Wynajęliśmy małe mieszkanie na Mokotowie, chodziliśmy na spacery po Łazienkach i planowaliśmy przyszłość. Ale pani Halina była zawsze obecna – nawet jeśli fizycznie mieszkała sto kilometrów dalej, w Radomiu.
– Aniu, czy Bartek zjadł dziś obiad? – pytała przez telefon.
– Tak, zrobiłam mu zupę pomidorową.
– A czy dodałaś świeżej bazylii? On lubi z bazylią.
Z czasem zaczęło mnie to irytować. Ale najgorsze przyszło wtedy, gdy zaczęliśmy starać się o dziecko. Mijały miesiące, potem lata. Każda wizyta u teściów kończyła się tym samym pytaniem:
– No i kiedy będziecie mieli dzidziusia?
Bartek milczał. Ja uśmiechałam się sztucznie i mówiłam: „Jeszcze mamy czas”.
W końcu poszliśmy do lekarza. Wyniki były jednoznaczne: Bartek był bezpłodny. Pamiętam ten dzień jak dziś – siedzieliśmy w samochodzie pod kliniką niepłodności na Żoliborzu, a on płakał pierwszy raz odkąd go znałam.
– Przepraszam cię… To wszystko moja wina…
Przytuliłam go wtedy mocno i powiedziałam: „To nie twoja wina. Przejdziemy przez to razem”. Ale nie wiedziałam jeszcze wtedy, jak bardzo będę musiała być sama w tej walce.
Pani Halina zaczęła naciskać coraz bardziej. Wysyłała mi zdjęcia dzieci swoich koleżanek, opowiadała o chrztach i komuniach. Bartek zamykał się w sobie coraz bardziej.
Aż przyszedł ten dzień – dzień, w którym kazał mi powiedzieć prawdę za niego.
Pojechałam do Radomia sama. Wzięłam pociąg o szóstej rano; całą drogę patrzyłam przez okno na szare pola i myślałam: „Dlaczego ja? Dlaczego on nie może tego zrobić?”.
Pani Halina przyjęła mnie chłodno.
– A gdzie Bartek?
– Został w pracy…
Usiadłyśmy przy stole. Przez chwilę milczałyśmy.
– Pani Halino… Muszę pani coś powiedzieć…
Opowiedziałam jej wszystko – o badaniach, o diagnozie, o tym jak bardzo się staraliśmy.
Patrzyła na mnie długo bez słowa. W końcu powiedziała:
– To niemożliwe. Na pewno coś ukrywacie przede mną. Może to ty nie możesz mieć dzieci?
Zamarłam. Poczułam się upokorzona jak nigdy wcześniej.
– Proszę mi wierzyć…
– Nie wierzę! Mój syn jest zdrowy jak byk! To ty coś kombinujesz!
Wróciłam do Warszawy roztrzęsiona i zapłakana. Bartek nawet nie zapytał, jak poszło – tylko przytulił mnie bez słowa i poszedł spać do drugiego pokoju.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Pani Halina przestała do mnie dzwonić; kontaktowała się tylko z Bartkiem. On zamknął się w sobie jeszcze bardziej – całe dnie spędzał przed komputerem albo uciekał do pracy.
Czułam się coraz bardziej samotna. Zaczęłam chodzić na długie spacery po mieście; czasem siadałam na ławce pod blokiem i patrzyłam na bawiące się dzieci sąsiadów. Zazdrościłam im beztroski.
W końcu pewnego wieczoru powiedziałam Bartkowi:
– Nie dam rady tak żyć. Potrzebuję partnera, a nie kogoś, kto chowa się za moimi plecami.
On tylko wzruszył ramionami.
– Przepraszam… Nie umiem inaczej.
Po roku rozwiedliśmy się cicho i bez awantur. Bartek wrócił do mamy do Radomia; ja zostałam w Warszawie sama z poczuciem porażki i żalu.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby Bartek potrafił postawić granicę swojej matce i być ze mną szczery do końca – wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy można być szczęśliwym z kimś, kto nigdy nie dorósł do bycia partnerem?
A wy? Czy mieliście kiedyś poczucie, że musicie dźwigać cudze tajemnice i odpowiedzialność za czyjeś decyzje?