Moje serce pękło dwa razy: Jak amerykański sen zamienił się w koszmar

— Nie wracaj! — krzyknęłam, a Piotr zatrzymał się na chwilę w progu. Jego twarz była czerwona ze złości, a w oczach miał łzy, których nigdy wcześniej nie widziałam. Trzasnął drzwiami tak mocno, że obraz ślubny spadł ze ściany. Wtedy poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi.

To był koniec mojego pierwszego małżeństwa. Siedziałam na zimnej podłodze w naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, ściskając w dłoni obrączkę. Przez okno wpadało blade światło listopadowego popołudnia, a ja czułam się jak cień samej siebie. Przez lata próbowałam być idealną żoną — gotowałam, sprzątałam, wspierałam Piotra w jego pracy w banku. Ale on coraz częściej wracał późno, coraz rzadziej patrzył mi w oczy. Ostatnie miesiące to były tylko kłótnie o pieniądze, o dzieci, których nie mogliśmy mieć, o jego matkę, która nigdy mnie nie zaakceptowała.

— To twoja wina, że nie mamy rodziny! — wykrzyczał mi w twarz tamtego dnia. To bolało najbardziej. Zawsze marzyłam o dzieciach, ale kolejne wizyty u lekarzy kończyły się łzami i ciszą.

Po rozwodzie długo nie mogłam się pozbierać. Mama powtarzała: „Czas leczy rany”, ale ja czułam tylko pustkę. Praca w szkole podstawowej dawała mi chwilowe ukojenie — dzieci były szczere i nie udawały uczuć. Wieczorami siadałam przy komputerze i przeglądałam portale randkowe, choć sama nie wierzyłam, że jeszcze kiedyś komuś zaufam.

I wtedy pojawił się Andrzej. Napisał do mnie na portalu dla Polaków za granicą. Mieszkał w Chicago od piętnastu lat, miał własną firmę budowlaną i rozwiedzioną córkę w Polsce. Jego wiadomości były ciepłe, pełne żartów i wspomnień z dzieciństwa spędzonego w Białymstoku. Rozmawialiśmy godzinami przez Skype’a — opowiadał mi o polskich sklepach na Jackowie, o tęsknocie za zapachem świeżego chleba i o tym, jak bardzo chciałby mieć kogoś bliskiego obok siebie.

Po pół roku zaprosił mnie do siebie. Mama była przerażona:
— Dziecko, ty go nawet nie znasz! Co jeśli cię skrzywdzi?
Ale ja byłam już zmęczona samotnością i marzyłam o nowym początku. Sprzedałam mieszkanie, spakowałam walizki i poleciałam do Ameryki.

Na lotnisku O’Hare Andrzej czekał z bukietem róż i szerokim uśmiechem. Przez pierwsze tygodnie byłam jak w bajce — zwiedzaliśmy downtown Chicago, chodziliśmy na polskie festyny, wieczorami gotowaliśmy razem pierogi i oglądaliśmy stare polskie filmy. Andrzej był czuły, troskliwy, mówił mi codziennie, że jestem jego szczęściem.

Ale po kilku miesiącach bajka zaczęła się sypać. Andrzej coraz częściej wracał późno z pracy, był zmęczony i rozdrażniony. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać o przyszłości — o ślubie, o wspólnym domu — unikał tematu.

— Daj mi czas, muszę wszystko poukładać — powtarzał.

Coraz częściej czułam się obca w jego świecie. Nie miałam tu nikogo poza nim. Praca? Bez amerykańskiego dyplomu mogłam sprzątać domy lub pracować na kasie w polskim sklepie. Tęskniłam za rodziną, za przyjaciółkami z Warszawy, za zapachem jesieni na Kabatach.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Andrzeja przez telefon:
— Nie mogę teraz rozmawiać, ona jest w domu… Tak, wiem… Nie wiem, co dalej…
Serce mi zamarło. Kiedy zapytałam go wprost:
— Z kim rozmawiałeś?
— Z nikim ważnym — odburknął i wyszedł do garażu.

Zaczęłam podejrzewać najgorsze. Przeglądałam jego wiadomości na Facebooku — znalazłam rozmowy z jakąś kobietą z Nowego Jorku. Pisał jej te same słowa, które mówił mi: „Jesteś moim światłem”.

Poczułam się zdradzona po raz drugi w życiu. Próbowałam z nim rozmawiać:
— Andrzej, czy ty mnie kochasz?
— Nie wiem… — odpowiedział cicho. — Chyba nie jestem gotowy na nowy związek.

Zostałam sama w obcym kraju, bez pracy, bez przyjaciół. Każdego dnia budziłam się z myślą: „Co ja tutaj robię?” Tęsknota za domem była jak rana, która nie chciała się zagoić. Mama dzwoniła codziennie:
— Wróć do domu, córeczko. Tu zawsze będziesz miała rodzinę.

Ale ja bałam się wrócić jako przegrana — dwa razy porzucona kobieta po czterdziestce. Wstydziłam się przyznać do porażki przed znajomymi i rodziną.

W końcu podjęłam decyzję: wracam do Polski. Andrzej nawet nie próbował mnie zatrzymać. Na lotnisku pożegnał mnie chłodno:
— Przepraszam… Może kiedyś będzie ci lepiej beze mnie.

Wróciłam do Warszawy z jedną walizką i sercem pękniętym na nowo. Mama przytuliła mnie mocno:
— Najważniejsze, że jesteś cała i zdrowa.

Dziś próbuję poukładać swoje życie od nowa. Pracuję znów w szkole, wynajmuję małe mieszkanie na Mokotowie. Czasem patrzę na stare zdjęcia i zastanawiam się: czy naprawdę można uciec przed własną przeszłością? Czy szczęście to coś, co można znaleźć gdzieś daleko, czy raczej trzeba je zbudować tu i teraz?

Może powinnam przestać szukać miłości za wszelką cenę i nauczyć się kochać samą siebie? Czy wy też czasem czujecie się zagubieni między tym, co było a tym, co dopiero może nadejść?