Kiedy Lodówka Dzieli Dom: Opowieść o Rozpadzie w Polskim Stylu

— To twoje mleko czy moje? — zapytałam, otwierając lodówkę i patrząc na dwie identyczne butelki stojące obok siebie. Piotr nawet nie podniósł wzroku znad laptopa. — Twoje jest po lewej, jak zawsze — odburknął. W tej chwili poczułam, jak coś we mnie pęka. Jeszcze rok temu śmialiśmy się, że nie umiemy odróżnić swoich zakupów, bo wszystko było „nasze”. Teraz każda półka w lodówce była podzielona jak granica państwowa.

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Może wtedy, gdy Piotr stracił pracę w warszawskiej drukarni i przez kilka miesięcy żyliśmy z mojej pensji nauczycielki. Może wtedy, gdy zaczęliśmy liczyć każdy grosz i przestaliśmy chodzić do kina, a nawet na spacery po parku. Albo wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszałam od niego: „Nie stać nas na twoje jogurty”.

Pamiętam ten wieczór. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na rachunki. Piotr wszedł do kuchni i rzucił klucze na blat. — Znowu kupiłaś te drogie jogurty? — zapytał z wyrzutem. — To tylko kilka złotych… — zaczęłam tłumaczyć. — Kilka złotych tu, kilka tam. Potem brakuje na czynsz — przerwał mi ostro. Poczułam się jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierka.

Od tamtej pory każde zakupy były polem bitwy. Zaczęliśmy robić osobne listy, osobne zakupy, nawet osobne obiady. W lodówce pojawiły się karteczki: „Nie ruszaj”, „Moje”, „Twoje”. Czasem śmiałam się z tego z koleżankami w pokoju nauczycielskim, ale w domu śmiech zamieniał się w ciszę.

Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy w jednym pokoju, każde z telefonem w ręku, udając, że jesteśmy zajęci czymś ważnym. Czasem próbowałam zagaić rozmowę:
— Może obejrzymy coś razem?
— Nie mam ochoty.
Albo:
— Może pójdziemy na spacer?
— Jest zimno.

Zaczęłam tęsknić za czasami, gdy kłóciliśmy się o głupoty: kto wyniesie śmieci, kto zapomni kupić chleb. Teraz nie było już nawet kłótni — tylko milczenie i coraz grubszy mur między nami.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Piotra przy lodówce. Stał z otwartymi drzwiami i patrzył na półki jak generał planujący ofensywę. — Co robisz? — zapytałam cicho.
— Przesuwam swoje rzeczy na górę. Tak będzie wygodniej — odpowiedział bez emocji.
— A moje?
— Twoje zostają na dole.

Poczułam się tak, jakby ktoś wyrzucił mnie z własnego domu. Przez chwilę miałam ochotę rzucić czymś o ścianę, ale tylko zamknęłam oczy i wyszłam do łazienki. Tam pozwoliłam sobie na łzy.

Wieczorem zadzwoniła mama:
— Jak tam u was?
— Dobrze — skłamałam.
— Słyszę po głosie, że coś nie tak. Chcesz pogadać?
— Nie teraz, mamo.

Nie chciałam jej martwić. Wiedziałam, że od zawsze miała zastrzeżenia do Piotra: „On nie jest dla ciebie”, „Za mało się stara”, „Za dużo pije z kolegami”. Ale ja go kochałam. Przynajmniej kiedyś.

W pracy też nie było łatwo. Dzieciaki coraz bardziej rozkojarzone, koleżanki narzekały na wszystko: na pensje, na dyrekcję, na rodziców uczniów. Czułam się jak w pułapce — w domu zimno od milczenia, w pracy duszno od narzekań.

Któregoś dnia Piotr wrócił późno i przyniósł pizzę. — Chcesz kawałek? — zapytał bez przekonania.
— Nie jestem głodna — odpowiedziałam chłodno.
Usiadł przy stole i jadł w ciszy. Patrzyłam na niego ukradkiem i zastanawiałam się, kiedy ostatni raz spojrzeliśmy sobie w oczy bez żalu.

W weekend przyszła do mnie Anka, moja przyjaciółka od liceum.
— Co tu tak cicho? — zapytała zaraz po wejściu.
— Piotr śpi.
Usiadłyśmy w kuchni przy herbacie.
— Coś ty taka smutna? — dopytywała.
Opowiedziałam jej wszystko: o lodówce, o karteczkach, o osobnych zakupach.
— To nie jest normalne — powiedziała stanowczo. — Tak się nie da żyć.
— Ale co mam zrobić? — zapytałam bezradnie.
— Albo pogadacie szczerze, albo to nie ma sensu.

Wieczorem zebrałam się na odwagę.
— Piotr, musimy porozmawiać.
Spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
— O czym?
— O nas. O tym wszystkim… Przecież tak się nie da żyć.
Wzruszył ramionami.
— Może już nie ma o czym rozmawiać?
To bolało bardziej niż wszystkie wcześniejsze kłótnie.

Przez następne dni chodziliśmy po domu jak obcy ludzie. Każdy zamknięty w swoim świecie, każdy ze swoimi problemami. Nawet kot zaczął nas unikać.

Pewnego ranka znalazłam na lodówce nową karteczkę: „Zostawiam ci górną półkę”.
To był koniec. Spakowałam kilka rzeczy i pojechałam do mamy.

Siedząc w dziecięcym pokoju, patrzyłam przez okno na szare bloki i zastanawiałam się, gdzie popełniłam błąd. Czy można było uratować ten związek? Czy wystarczyło więcej rozmawiać? A może czasem lepiej odpuścić niż walczyć o każdą półkę w lodówce?

Może to właśnie codzienność zabija miłość? A może to my sami pozwalamy jej umrzeć przez milczenie i dumę? Co wy o tym myślicie?