Tort, który zakończył stare życie – historia Marii z Otwocka
Już od rana czułam ten znajomy ucisk w żołądku. W kuchni unosił się zapach pieczonego sernika i świeżo parzonej kawy, ale ja nie potrafiłam się nim cieszyć. To miał być mój dzień – sześćdziesiąte urodziny, jubileusz pracy w szkole, a jednak czułam się jak intruz we własnym domu. Zegar tykał nieubłaganie, a ja z każdym ruchem ścierałam kurz z obrusa, jakby od tego zależało moje życie.
– Mamo, gdzie są te świece na tort? – zawołała z kuchni moja córka, Agnieszka.
– W szufladzie pod zlewem! – odpowiedziałam, starając się ukryć drżenie głosu.
Agnieszka weszła do salonu, niosąc na rękach swoją ośmioletnią córkę, Zosię. Dziewczynka była moim oczkiem w głowie. To dla niej znosiłam przez lata obecność jej ojca – mojego zięcia, Pawła. Człowieka, który potrafił godzinami siedzieć przed komputerem, ignorując wszystko wokół.
– Babciu, będzie tort czekoladowy? – zapytała Zosia, patrząc na mnie wielkimi oczami.
– Będzie, kochanie. Tylko tata miał go odebrać z cukierni – odpowiedziałam, czując jak narasta we mnie niepokój.
Paweł oczywiście zniknął już rano. Miał załatwić kilka spraw „po drodze”, jak zawsze. Przez dziesięć lat mieszkania pod jednym dachem nauczyłam się nie liczyć na jego słowa. Ale dziś… dziś miałam nadzieję, że chociaż raz dotrzyma obietnicy.
Goście zaczęli się schodzić przed czasem. Najpierw moja siostra Halina z mężem, potem sąsiedzi z parteru i koleżanki ze szkoły. Wszyscy składali mi życzenia, ściskali dłonie, a ja uśmiechałam się mechanicznie, czując jak w środku narasta we mnie burza.
– Maria, ty to zawsze taka gościnna! – śmiała się Halina. – A gdzie Paweł? Znowu coś kombinuje?
– Pewnie zaraz będzie – odpowiedziałam wymijająco.
Agnieszka zerkała na mnie z niepokojem. Wiedziała, że jestem na granicy wytrzymałości. Od miesięcy powtarzała mi: „Mamo, musimy coś zmienić”. Ale ja bałam się rozbić rodzinę. Bałam się o Zosię i o nią samą.
Godzina mijała za godziną. Goście jedli sałatki, śmiali się z anegdot ze szkoły, a tortu nie było. Paweł nie odbierał telefonu. W końcu zadzwoniłam do cukierni sama.
– Dzień dobry, tu Maria Zielińska. Czy mój zięć odebrał już tort na moje nazwisko?
– Proszę pani, nikt się po niego nie zgłosił – usłyszałam w słuchawce.
Poczułam, jak robi mi się słabo. Wyszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Oparłam się o zimne kafelki i pozwoliłam łzom popłynąć. Przez chwilę miałam ochotę wszystko rzucić i wyjść z własnego domu.
Nagle usłyszałam pukanie.
– Mamo? – Agnieszka weszła do środka. – Co robimy?
– Idź do gości. Ja zaraz przyjdę – powiedziałam cicho.
Wróciłam do salonu z wymuszonym uśmiechem.
– Kochani, przepraszam za zamieszanie… Zaraz będzie tort – skłamałam.
Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. W progu stał kurier z wielkim pudłem.
– Pani Maria Zielińska? Cukiernia „Słodki Kącik”. Przywiozłem tort na zamówienie.
Zatkało mnie. Zapłaciłam za tort gotówką, którą miałam odłożoną na czarną godzinę. Kurier odszedł, a ja postawiłam tort na stole. Był piękny – czekoladowy z napisem „Sto lat dla Marii!”.
Goście bili brawo, Zosia podskakiwała z radości, a ja czułam tylko pustkę. Paweł wrócił dopiero po godzinie, lekko podpity, z reklamówką piwa w ręce.
– No co? Przecież jest tort! – rzucił beztrosko.
Agnieszka spojrzała na mnie błagalnie. Goście ucichli. Wiedziałam, że to jest ten moment.
– Paweł – powiedziałam stanowczo – od jutra pakujesz się i wyprowadzasz. Mam dość twojego lekceważenia nas wszystkich.
Zapadła cisza tak gęsta, że można ją było kroić nożem.
– Co ty wygadujesz?! – krzyknął Paweł. – To nie twój dom?
– Właśnie że mój! – odpowiedziałam drżącym głosem. – I chcę tu spokoju dla siebie i mojej córki oraz wnuczki!
Agnieszka zaczęła płakać. Halina próbowała ją objąć, ale Agnieszka tylko pokręciła głową.
– Mamo… ja już dawno chciałam odejść od Pawła. Bałam się tylko o Zosię i o ciebie…
Przytuliłam ją mocno.
– Poradzimy sobie razem – wyszeptałam jej do ucha.
Paweł wybiegł trzaskając drzwiami. Goście zaczęli się zbierać w milczeniu. Tylko Zosia została przy stole i patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Babciu… czy teraz będziemy szczęśliwe?
Uklękłam przy niej i spojrzałam prosto w jej oczy.
– Tak, kochanie. Teraz zaczynamy nowe życie.
Wieczorem siedziałyśmy we trzy przy kuchennym stole. Agnieszka trzymała mnie za rękę.
– Mamo… przepraszam za wszystko…
– Nie masz za co przepraszać – odpowiedziałam cicho. – Najważniejsze, że jesteśmy razem.
Przez następne tygodnie było ciężko. Paweł próbował wracać, groził sądem o opiekę nad Zosią, ale miał za dużo za uszami i szybko dał sobie spokój. Agnieszka znalazła pracę w pobliskiej szkole jako nauczycielka matematyki. Ja zajmowałam się Zosią i domem.
Po kilku miesiącach kupiłyśmy razem małe mieszkanie na kredyt w nowym bloku na obrzeżach Otwocka. Było ciasno i skromnie, ale nasze własne. Każda z nas miała swój kąt i swoje marzenia.
Dziś patrzę na tamten tort jako na symbol końca starego życia i początku czegoś nowego. Czasem zastanawiam się: czy gdybym wcześniej zdobyła się na odwagę, byłoby nam łatwiej? Czy każda kobieta musi przejść przez piekło kompromisów dla dobra rodziny?
Może czasem trzeba po prostu postawić granicę – nawet jeśli oznacza to rozpad rodziny przy kuchennym stole pełnym gości…
Czy wy też kiedyś musieliście wybrać między spokojem a pozorami szczęścia? Co byście zrobili na moim miejscu?