Spacer po obcym świecie: Historia o stracie, lęku i nadziei

Dzisiaj niebo znów się rozgniewało. Już kilka nocy z rzędu jest wściekłe: grzmi, uderza, jakby ktoś z góry zrywał ogromne kamienie i rzucał nimi prosto w ziemię. Ja i mama obudziłyśmy się równocześnie. Szybko owinęła mnie kocem, przytuliła mocno i zaprowadziła do łazienki. Gdy zaczyna się ten przerażający huk, zawsze tam się chowamy — w ciasnej łazience, gdzie echo burzy wydaje się cichsze, a światło lampki nocnej drży na kafelkach. Tam czuję się bezpieczniej, choć wiem, że to tylko złudzenie.

— Mamo, on wróci? — szepnęłam, patrząc na nią szeroko otwartymi oczami. Jej twarz była blada, a dłonie drżały, choć starała się tego nie pokazać.

— Nie wiem, Zosiu — odpowiedziała cicho. — Ale jestem z tobą. Nic ci się nie stanie.

Niebo grzmiało coraz głośniej, a ja czułam, jak serce bije mi w piersi jak oszalałe. W takich chwilach burza na zewnątrz mieszała się z burzą w naszym domu. Tata znów wrócił późno. Znów krzyczał. Znów trzaskały drzwi i tłukły się szklanki. Mama próbowała go uspokoić, ale on był jak ten grom — nieprzewidywalny, niebezpieczny.

Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu byliśmy szczęśliwą rodziną. Tata zabierał mnie na spacery do parku Jordana w Krakowie, kupował lody i śmiał się głośno. Ale potem coś się zmieniło. Stracił pracę, zaczął pić. Najpierw były tylko ciche dni i smutne spojrzenia mamy. Potem pojawiły się krzyki. Aż w końcu przyszedł strach.

Tamtej nocy burza była wyjątkowo silna. Tata wrócił do domu mokry od deszczu i jeszcze bardziej wściekły niż zwykle. Usłyszałam trzask klucza w zamku i wiedziałam już, że zaraz zacznie się piekło.

— Gdzie jesteście?! — ryknął z korytarza.

Mama przycisnęła mnie mocniej do siebie. Siedziałyśmy skulone na zimnych kafelkach, a ja modliłam się w myślach, żeby nas nie znalazł.

— Zosiu, musimy wyjść — wyszeptała nagle mama. — Teraz.

Nie pytałam o nic. Wzięła mnie za rękę i po cichu otworzyłyśmy okno w łazience. Było nisko, więc udało nam się wyskoczyć na podwórko bez hałasu. Deszcz lał jak z cebra, ale biegłyśmy przez ciemność, nie oglądając się za siebie.

Tamtej nocy zaczęła się nasza tułaczka po obcym świecie.

Najpierw schroniłyśmy się u cioci Ireny na drugim końcu miasta. Ciocia była dobra, ale jej mąż patrzył na nas krzywo. Czułam się tam jak intruz — spałam na rozkładanym fotelu w kuchni, a mama płakała nocami w łazience. Po tygodniu ciocia powiedziała:

— Krysiu, nie mogę was dłużej trzymać. Stefan się denerwuje…

Mama tylko skinęła głową i zaczęła pakować nasze rzeczy do starej torby podróżnej.

Przez kolejne miesiące mieszkałyśmy w różnych miejscach: u znajomych mamy z pracy, w schronisku dla kobiet, a nawet przez kilka nocy na dworcu PKP. Każdego dnia budziłam się w innym łóżku i patrzyłam na obce sufity. W szkole byłam coraz bardziej zamknięta w sobie — koleżanki pytały, dlaczego mam podkrążone oczy i czemu nie zapraszam ich do domu.

— Zosiu, wszystko się ułoży — powtarzała mama każdego ranka. Ale jej głos był coraz bardziej zmęczony.

Najgorsze były wieczory. Gdy zapadał zmrok i zaczynało padać, wracały wspomnienia tamtej nocy: huk burzy, krzyk taty, zimne kafelki pod stopami. Czasem wydawało mi się, że słyszę jego głos na ulicy albo widzę jego sylwetkę za oknem autobusu.

Pewnego dnia mama dostała telefon od babci z Podkarpacia:

— Krysiu, przyjedźcie do mnie. Tu będziecie bezpieczne.

Spakowałyśmy nasze rzeczy po raz kolejny i ruszyłyśmy w podróż pociągiem przez całą Polskę. Babcia mieszkała w małym domku na skraju lasu. Pachniało tam chlebem i świeżo skoszoną trawą. Przez pierwsze dni spałam jak zabita — pierwszy raz od miesięcy nie bałam się zasnąć.

Ale nawet tam nie mogłam zapomnieć o tym wszystkim, co się wydarzyło. Mama była cicha i zamyślona. Często wychodziła na długie spacery po lesie albo siedziała przy oknie z kubkiem herbaty.

Pewnego wieczoru usiadłam obok niej.

— Mamo… czy my kiedyś wrócimy do domu?

Spojrzała na mnie smutno.

— Nie wiem, Zosiu. Może ten dom już nie istnieje… Ale spróbujemy zbudować nowy.

Zrozumiałam wtedy, że dom to nie tylko ściany i dach nad głową. To ludzie, którzy są przy tobie nawet wtedy, gdy świat wali ci się na głowę.

Minęło już kilka miesięcy od tamtej burzy. Chodzę do nowej szkoły — dzieci są tu inne niż w Krakowie: bardziej otwarte, mniej ciekawskie. Czasem tęsknię za dawnym życiem: za tatą z czasów, gdy jeszcze był dobry; za starym mieszkaniem; za zapachem lip pod naszym blokiem.

Ale wiem już jedno: jestem silniejsza niż myślałam.

Często pytam siebie: czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy da się zapomnieć o tym wszystkim bólu? A może to właśnie on sprawia, że potrafimy docenić każdy spokojny dzień?

Może ktoś z was zna odpowiedź…