Prawie urodziła w kuchni, gotując dla męża: Opowieść o zagubionych priorytetach

— Mamo, jeszcze chwilę, muszę tylko dodać sól do zupy — usłyszałam głos mojej córki, gdy weszłam do jej mieszkania. Stała przy kuchence, zgięta w pół, z grymasem bólu na twarzy. Woda bulgotała w garnku, a na stole leżały niepokrojone ziemniaki. — Marto, zwariowałaś? Twoje skurcze są już co pięć minut! — krzyknęłam, czując narastającą panikę. — Nie mogę zostawić Jana bez obiadu… On wraca z pracy zmęczony, a ja… — urwała, łapiąc się za brzuch.

To był ósmy miesiąc ciąży mojej córki. Marta zawsze była odpowiedzialna, ale od kiedy wyszła za Jana, jej życie zmieniło się w niekończący się maraton spełniania cudzych oczekiwań. Jan — mój zięć — był typowym synem swojej matki: wszystko musiało być na czas, obiad ciepły, koszula wyprasowana. Nigdy nie widziałam, żeby choć raz zapytał Martę, jak się czuje. Zawsze tylko: „Gdzie jest herbata?”, „Dlaczego nie ma czystych skarpet?”

Tego dnia czułam, że coś jest nie tak. Zadzwoniłam do Marty rano, a ona mówiła dziwnie cicho. Pojechałam do niej bez zapowiedzi i zastałam ją w kuchni, walczącą z bólem i własnym poczuciem obowiązku. — Marta, jedziemy do szpitala! — powiedziałam stanowczo. — Ale… Jan będzie głodny… — wyszeptała. W tamtej chwili miałam ochotę potrząsnąć nią i krzyknąć: „A co z tobą?!”

Z trudem zapakowałam ją do samochodu. W drodze do szpitala Marta płakała. — Mamo, obiecaj mi jedno… Zajmiesz się Janem? On sobie nie poradzi beze mnie… — mówiła przez łzy. Poczułam wściekłość i bezsilność. Jak to możliwe, że moja córka w tak ważnym momencie myśli o nim, a nie o sobie i dziecku?

W szpitalu lekarze od razu zabrali Martę na porodówkę. Siedziałam na korytarzu i myślałam o wszystkim, co doprowadziło nas do tej chwili. Przypomniałam sobie ich ślub — Marta w skromnej sukience, Jan z miną obrażonego księcia. Już wtedy miałam wątpliwości. On nigdy nie był czuły ani troskliwy. Po ślubie Marta coraz rzadziej dzwoniła do mnie „tak po prostu”. Zawsze była zmęczona, zabiegana. Kiedy pytałam o Jana, odpowiadała wymijająco: „Jest zajęty”, „Dużo pracuje”.

Pamiętam jedno Boże Narodzenie. Przyjechali do nas na Wigilię. Jan siedział przy stole z telefonem i narzekał na jedzenie. Marta biegała między kuchnią a salonem, poprawiając wszystko według jego uwag. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jej oczach cień smutku.

Po kilku godzinach oczekiwania na korytarzu usłyszałam płacz dziecka. Lekarka wyszła i powiedziała: — Gratulacje, jest pani babcią! Wszystko poszło dobrze, choć było blisko… Gdyby pani córka została w domu jeszcze trochę, mogłoby być różnie.

Zadzwoniłam do Jana. Odebrał po kilku sygnałach. — No? — rzucił chłodno. — Urodziła! Wszystko dobrze! — powiedziałam z ulgą. — Aha… To kiedy mogę ją odebrać? I co z obiadem? — zapytał bez cienia emocji.

Wróciłam do domu Marty po rzeczy dla niej i dziecka. W kuchni stały niedokończone garnki, na stole leżały brudne naczynia. Jan siedział przed telewizorem i nawet nie spojrzał w moją stronę. — Może by pani coś ugotowała? Jestem głodny — rzucił bezczelnie.

Wtedy coś we mnie pękło. — Janie, twoja żona prawie urodziła w kuchni, bo bała się zostawić cię bez obiadu! Może czas nauczyć się samemu zagotować wodę na herbatę? — powiedziałam ostrym tonem.

Spojrzał na mnie zaskoczony i wzruszył ramionami. — Przesadza pani… Marta zawsze dawała radę.

Wróciłam do szpitala i opowiedziałam Marcie o tej rozmowie. Płakała długo. — Mamo… Ja już nie wiem, czy dam radę tak żyć… On nigdy mnie nie słucha… Wszystko jest ważniejsze ode mnie…

Przytuliłam ją mocno i obiecałam wsparcie. Ale w głowie kłębiły mi się pytania: gdzie popełniłam błąd jako matka? Dlaczego pozwoliłam jej wierzyć, że musi być zawsze dla innych?

Dziś Marta jest już mamą małego Antosia. Jan niewiele się zmienił, ale moja córka powoli zaczyna walczyć o siebie. Pomagam jej jak mogę, ale wiem, że to ona musi podjąć decyzję o swojej przyszłości.

Czasem patrzę na nią i zastanawiam się: ile kobiet w Polsce żyje tak jak ona? Ile z nas stawia potrzeby innych ponad własne zdrowie i szczęście? Czy naprawdę miłość oznacza poświęcenie siebie aż do granic możliwości?