Nie chcę takiej córki – historia Aurelii Nowak
– Nie potrzebuję takiej córki! – głos matki rozdzierał ciszę kuchni, a jej ręka drżała, ściskając pomiętą kartkę. – To hańba dla całej rodziny! Jak ja ludziom w oczy spojrzę?
Stałam w progu, z czerwonymi od łez oczami, czując jak serce wali mi w piersi. – Mamo, uspokój się, proszę – wyszeptałam, choć wiedziałam, że to nie ma sensu. – Porozmawiajmy normalnie.
– O czym tu mówić? – Halina Nowak spojrzała na mnie z pogardą. – O tym, że moja córka jest… – zawahała się, jakby nie mogła wypowiedzieć tego słowa. – Że jesteś inna? Że nie będziesz miała męża, dzieci? Że wszyscy będą się z nas śmiać?
Wiedziałam, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Od miesięcy ukrywałam przed rodziną prawdę o sobie. Ale list, który znalazła mama w mojej torebce, wszystko zmienił. List od Marty. List pełen czułości i słów, których nie wypowiada się na głos w naszym domu w małym miasteczku pod Łodzią.
– Mamo, ja… ja nie chciałam cię zranić – zaczęłam nieśmiało, ale ona już mnie nie słuchała.
– Zranić? Ty mnie zniszczyłaś! – krzyczała. – Co powiem ojcu? Co powiem babci? Przecież ona tego nie przeżyje! Wiesz, jak ona jest chora?
W kuchni pachniało jeszcze niedzielnym rosołem, ale atmosfera była ciężka jak nigdy. Tata siedział w salonie, udając, że nie słyszy. Zawsze tak robił – chował się za gazetą albo wychodził do ogrodu, gdy zaczynały się kłótnie.
– Aurelia, powiedz jej coś! – mama zwróciła się do mnie z rozpaczą i gniewem jednocześnie. – Powiedz, że to żart! Że to jakaś pomyłka!
Patrzyłam na nią i czułam, jak coś we mnie pęka. Przez całe życie starałam się być idealną córką: dobre oceny, pomoc w domu, grzeczność wobec sąsiadów. Ale tego nie mogłam już dłużej udawać.
– Mamo… Ja kocham Martę – powiedziałam cicho. – I to się nie zmieni.
Wtedy zobaczyłam w jej oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam: strach pomieszany z nienawiścią.
– Wynoś się! – wykrzyczała. – Nie chcę cię tu widzieć!
Zamarłam. Przez chwilę miałam nadzieję, że to tylko słowa rzucane w gniewie. Ale ona była śmiertelnie poważna.
– Mamo… proszę…
– Wynoś się! – powtórzyła i odwróciła się do mnie plecami.
Wyszłam z domu z jedną torbą i telefonem w ręku. Marta odebrała po pierwszym sygnale.
– Aurelia? Co się stało?
Nie mogłam mówić przez łzy. Słyszałam tylko własny oddech i bicie serca.
– Już po wszystkim – wyszeptałam. – Mama wie.
Marta przyjechała po mnie po godzinie. Wsiadłam do jej starego fiata i przez chwilę milczałyśmy. Potem przytuliła mnie mocno i powiedziała:
– Jesteś dzielna. Jestem z ciebie dumna.
Zamieszkałyśmy razem w Łodzi. Przez pierwsze tygodnie czułam się jak intruz we własnym życiu. Każda wiadomość od mamy była krótkim komunikatem: „Nie dzwoń”, „Nie pokazuj się na święta”, „Nie chcemy cię znać”. Tata milczał. Babcia przestała do mnie dzwonić.
Pracowałam w kawiarni na Piotrkowskiej i wieczorami płakałam w poduszkę. Marta próbowała mnie pocieszać, ale widziałam, że też jest jej ciężko. Jej rodzina zaakceptowała ją bez większych problemów. Moja… udawała, że mnie nie ma.
Pewnego dnia dostałam list od babci. Drżącymi rękami otworzyłam kopertę:
„Aurelio,
Twoja mama jest bardzo smutna i zła. Ja też nie rozumiem wszystkiego, ale pamiętaj, że zawsze będziesz moją wnuczką. Tylko wróć kiedyś do domu.”
Płakałam długo po przeczytaniu tych słów. Tęskniłam za domem, za zapachem świeżego chleba o poranku, za rozmowami przy herbacie. Ale wiedziałam, że nie mogę wrócić na starych zasadach.
Minęły miesiące. Zaczęłam układać sobie życie na nowo. Poznałam nowych ludzi, znalazłam lepszą pracę w księgarni. Z Martą było raz lepiej, raz gorzej – czasem kłóciłyśmy się o drobiazgi, czasem śmiałyśmy się do łez.
W Wigilię zadzwonił tata.
– Aurelia… mama jest chora. Może byś przyjechała?
Serce mi zamarło. Bałam się tego spotkania jak niczego wcześniej.
Pojechałam do rodzinnego domu z duszą na ramieniu. Mama leżała w łóżku, blada i zmęczona.
– Cześć mamo – szepnęłam.
Odwróciła głowę do ściany.
Babcia podała mi herbatę i pogładziła po dłoni.
– Daj jej czas – powiedziała cicho.
Siedziałam przy łóżku mamy przez godzinę. W końcu spojrzała na mnie i zapytała:
– Jesteś szczęśliwa?
Zaskoczyło mnie to pytanie bardziej niż wszystkie wcześniejsze krzyki i wyrzuty sumienia.
– Staram się być – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
Mama westchnęła ciężko.
– Nie rozumiem cię… Ale jesteś moją córką.
To były pierwsze słowa akceptacji od miesięcy. Nie były idealne ani pełne czułości, ale były prawdziwe.
Wróciłam do Łodzi z poczuciem ulgi i smutku jednocześnie. Wiedziałam, że droga do pojednania będzie długa i wyboista.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można być szczęśliwym bez akceptacji najbliższych? Czy miłość do siebie samej wystarczy? Może każdy z nas musi kiedyś wybrać między sobą a oczekiwaniami innych…