Kiedy miłość staje się rachunkiem: Opowieść matki między obowiązkiem a rozczarowaniem

— I co znowu? — głos Pawła odbił się echem w ciasnej kuchni, gdzie światło ledwo przebijało się przez brudne firanki. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, próbując zmyć resztki z obiadu, który i tak nikomu nie smakował. — Znowu nie zapłaciłaś za prąd? — dodał, rzucając rachunek na stół tak, że aż podskoczyła szklanka z niedopitą herbatą.

W tamtej chwili poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Chciałam krzyknąć, że przecież robię wszystko, co mogę. Że od rana do nocy biegam między pieluchami a zakupami, że dzieci płaczą, a ja nie mam nawet chwili dla siebie. Ale zamiast tego tylko westchnęłam i spuściłam wzrok. — Przepraszam — wyszeptałam, choć nie wiedziałam już, za co właściwie przepraszam.

Paweł był kiedyś inny. Pamiętam nasze początki — długie spacery po Krakowie, rozmowy do późna w nocy, śmiech, który rozbrzmiewał w naszym małym mieszkaniu na Podgórzu. Wtedy wierzyłam, że razem możemy wszystko. Ale życie szybko zweryfikowało moje marzenia. Po narodzinach Oliwii i Szymka wszystko się zmieniło. Paweł zaczął wracać coraz później z pracy, coraz częściej milczał przy kolacji, a ja czułam się coraz bardziej niewidzialna.

— Może gdybyś znalazła jakąś pracę, byłoby nam łatwiej — rzucił pewnego wieczoru, kiedy próbowałam uspokoić płaczącą Oliwię. — Nie mogę być jedynym, który tu coś robi.

Zatkało mnie. Praca? Kto miałby zostać z dziećmi? Przecież żłobek kosztuje więcej niż połowa jego pensji. Poza tym — czy opieka nad dwójką maluchów to nie praca? Czy gotowanie, sprzątanie, pranie i wieczne gaszenie pożarów to nie jest wysiłek wart szacunku?

Ale Paweł patrzył na mnie jak na kogoś, kto zawiódł. Jakby miłość była rachunkiem do zapłacenia — a ja ciągle byłam na minusie.

Z czasem zaczęłam się gubić w tym wszystkim. Każdy dzień wyglądał tak samo: pobudka o szóstej rano, śniadanie dla dzieci, szybkie sprzątanie, potem zakupy z Szymkiem w wózku i Oliwią ciągnącą mnie za rękaw. Po południu gotowanie obiadu, pranie, prasowanie, a wieczorem kąpiel dzieci i czytanie bajek na dobranoc. Kiedy wreszcie miałam chwilę dla siebie, byłam tak zmęczona, że zasypiałam z głową na stole.

Czułam się jak cień samej siebie. Czasem patrzyłam w lustro i nie poznawałam tej kobiety z podkrążonymi oczami i poplamioną bluzką. Gdzie podziała się ta uśmiechnięta dziewczyna sprzed lat?

Najgorsze były wieczory. Paweł siadał przed telewizorem albo przeglądał coś w telefonie. Rozmawialiśmy tylko o rachunkach i dzieciach. Coraz częściej miałam wrażenie, że jestem mu obca. Pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do jakiejś kobiety. „Dobrze cię znów słyszeć”, „Tęskniłem za twoim głosem” — czytałam te słowa z niedowierzaniem, czując jak serce zamienia mi się w kamień.

Nie zrobiłam awantury. Nie miałam siły. Po prostu zamknęłam się w łazience i płakałam tak cicho, żeby dzieci nie usłyszały.

Od tamtej pory wszystko było jeszcze trudniejsze. Każdego dnia zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak. Może naprawdę jestem niewystarczająca? Może powinnam być lepszą żoną, matką, gospodynią? Ale ile można dawać z siebie, zanim człowiek całkiem się wypali?

Moja mama powtarzała mi zawsze: „Rodzina to najważniejsze”. Ale nikt nie mówił mi, że rodzina może być też więzieniem. Że można czuć się samotnym nawet wtedy, gdy wokół biegają dzieci i ktoś śpi obok ciebie w łóżku.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i powiedziałam Pawłowi wszystko: o swoim zmęczeniu, o poczuciu samotności, o tym, że wiem o jego zdradzie. Siedział naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i nawet nie próbował zaprzeczać.

— Przepraszam — powiedział tylko cicho. — Nie wiem, co się ze mną stało.

Ale to „przepraszam” niczego nie zmieniło. Nie cofnęło tych wszystkich dni pełnych rozczarowania i żalu.

Zaczęliśmy chodzić na terapię dla par. Było ciężko — wyciąganie na światło dzienne wszystkich pretensji i żalów bolało bardziej niż mogłam sobie wyobrazić. Ale przynajmniej zaczęliśmy rozmawiać naprawdę. O tym, czego nam brakuje, czego się boimy i czego pragniemy.

Nie wiem jeszcze, jak potoczy się nasza historia. Czasem mam ochotę spakować walizki i uciec gdzieś daleko — zostawić za sobą te wszystkie rachunki do zapłacenia: finansowe i emocjonalne. Ale potem patrzę na Oliwię i Szymka i wiem, że dla nich muszę walczyć dalej.

Czy miłość naprawdę może stać się tylko rachunkiem do zapłacenia? Czy da się odzyskać siebie w świecie pełnym oczekiwań i rozczarowań? Czasem zastanawiam się, ile jeszcze matek codziennie zadaje sobie te same pytania.