Długi mojej matki stały się moim przekleństwem: Historia niechcianego dziedzictwa, które zniszczyło mi życie
– Nie rozumiesz, Marto! Ty jesteś moją córką, to twoim obowiązkiem jest mi pomóc! – krzyczała mama, stojąc w progu mojego mieszkania, z oczami pełnymi łez i rozpaczy. Jej głos odbijał się echem od ścian, a ja czułam, jak moje serce zamienia się w kamień.
Od dziecka wiedziałam, że moja mama, Halina, jest inna niż inne matki. Zawsze była piękna, zadbana, z paznokciami pomalowanymi na czerwono i włosami ułożonymi w perfekcyjne fale. Nigdy nie pracowała – mówiła, że praca jest dla tych, którzy nie potrafią sobie poradzić w życiu. Jej życie toczyło się wokół kawiarni, restauracji i spotkań z mężczyznami, którzy płacili za jej zachcianki. Ja byłam tylko dodatkiem do jej świata – cichą dziewczynką, która sama odrabiała lekcje i gotowała sobie obiady.
Pamiętam, jak miałam dwanaście lat i wróciłam ze szkoły głodna. W lodówce był tylko jogurt i stare jajko. Mama siedziała na kanapie z kieliszkiem wina i śmiała się przez telefon. „Marto, zrób sobie coś do jedzenia, ja zaraz wychodzę” – rzuciła przez ramię. Wtedy po raz pierwszy poczułam się niewidzialna.
Z biegiem lat nauczyłam się radzić sobie sama. Skończyłam liceum z wyróżnieniem, dostałam się na studia prawnicze w Warszawie i wyprowadziłam się z domu. Myślałam, że zostawiam przeszłość za sobą. Ale przeszłość ma to do siebie, że zawsze wraca.
Mama coraz częściej dzwoniła. Najpierw prosiła o drobne pożyczki – „Marto, zabrakło mi na czynsz”, „Marto, muszę zapłacić za leki”. Potem zaczęły się groźby: „Jeśli mi nie pomożesz, to będziesz miała mnie na sumieniu”. Próbowałam jej tłumaczyć, że nie mogę brać odpowiedzialności za jej decyzje. Pracowałam w kancelarii, wynajmowałam małe mieszkanie na Ochocie i ledwo wiązałam koniec z końcem.
Pewnego dnia dostałam list polecony z banku. Było w nim wezwanie do zapłaty – łącznie ponad 80 tysięcy złotych kredytów konsumpcyjnych zaciągniętych przez mamę. Byłam w szoku. Zadzwoniłam do niej natychmiast.
– Mamo, co ty zrobiłaś?!
– Musiałam jakoś żyć! Myślisz, że to wszystko jest za darmo? Ty masz dobrą pracę, możesz mi pomóc! – jej głos był pełen pretensji.
– Ale to są TWOJE długi! Ja nie jestem za nie odpowiedzialna!
– Jesteś moją córką! To twoja rodzina! – krzyczała do słuchawki.
Przez kolejne tygodnie żyłam w ciągłym stresie. Banki dzwoniły codziennie. Mama przestała odbierać ode mnie telefony. W końcu przyszła do mnie osobiście – zapłakana, roztrzęsiona.
– Marto… błagam cię… Pomóż mi…
Patrzyłam na nią i widziałam kobietę złamaną przez własne wybory. Ale widziałam też matkę, która nigdy nie była dla mnie wsparciem. Zawsze oczekiwała ode mnie więcej niż sama dawała.
– Mamo… ja nie mogę spłacić twoich długów. Sama ledwo daję radę…
– Więc chcesz, żebym poszła pod most?!
– Chcę tylko, żebyś w końcu wzięła odpowiedzialność za swoje życie!
Wybiegła z mieszkania trzaskając drzwiami. Przez kilka dni nie miałam od niej żadnych wieści. Potem zadzwoniła ciotka Basia – mama trafiła do szpitala po próbie samobójczej.
Wtedy po raz pierwszy poczułam się winna. Może rzeczywiście powinnam była jej pomóc? Może byłam zbyt surowa? Ale potem przypomniałam sobie wszystkie te lata samotności i upokorzeń.
W szpitalu mama była cicha i przygaszona. Patrzyła na mnie z wyrzutem.
– Zawsze myślałam, że rodzina jest najważniejsza…
– Rodzina to też odpowiedzialność za siebie nawzajem – odpowiedziałam cicho.
Po wyjściu ze szpitala mama zamieszkała u ciotki Basi na wsi pod Radomiem. Ja zostałam sama ze swoimi myślami i długami do spłacenia – bo choć formalnie nie byłam zobowiązana do spłaty jej kredytów, banki nie dawały mi spokoju. Musiałam zmienić numer telefonu, a nawet rozważałam zmianę pracy.
Przez wiele miesięcy walczyłam ze sobą – czy powinnam była zrobić więcej? Czy mogłam uratować mamę przed nią samą? A może każdy z nas musi ponosić konsekwencje swoich wyborów?
Dziś mam trzydzieści dwa lata i nadal boję się odbierać nieznane numery telefonów. Mama mieszka u ciotki Basi i czasem wysyła mi kartki na święta – zawsze z prośbą o pieniądze.
Czasem patrzę w lustro i zastanawiam się: czy jestem złą córką? Czy można kochać kogoś i jednocześnie odciąć się od jego problemów? A wy… co byście zrobili na moim miejscu?