Złamane marzenia i noworoczny cud – historia Magdy z Łodzi

Zimny wiatr smagał mi twarz, kiedy stałam na przystanku tramwajowym przy Piotrkowskiej, ściskając w ręku telefon. Dzwonił. Michał. Mój narzeczony. A raczej – jak się okazało – narzeczony nie tylko mój.

– Magda, odbierz! – szepnęłam do siebie, czując jak łzy napływają mi do oczu.

Odebrałam. Zamiast jego głosu usłyszałam kobiecy krzyk:
– Wiesz, że on ma żonę i dwójkę dzieci?! Zostaw go w spokoju, bo pożałujesz!

Zamarłam. Przez chwilę nie mogłam złapać tchu. Tramwaj podjechał, ludzie wsiadali i wysiadali, a ja stałam jak słup soli, z telefonem przy uchu i sercem roztrzaskanym na milion kawałków.

To miał być mój wieczór. Miałam dziś świętować zaręczyny z Michałem, a potem Nowy Rok z rodziną. Mama od rana gotowała bigos i pierogi, tata przyniósł szampana, a młodszy brat Kacper już szykował petardy na balkon. Nawet babcia Wanda przyjechała z Pabianic, chociaż od miesięcy nie wychodziła z domu. Wszystko miało być idealnie.

A ja? Ja byłam szczęśliwa. Przynajmniej do tej chwili.

Wróciłam do mieszkania na Retkinię jak automat. Mama już czekała w kuchni:
– Magda, co się stało? Wyglądasz jakbyś ducha zobaczyła!

Nie odpowiedziałam. Przeszłam obok niej, zamknęłam się w łazience i pozwoliłam łzom płynąć. Słyszałam za drzwiami szeptane rozmowy:
– Może to przez tę pracę? – pytała babcia.
– Może Michał ją zostawił? – domyślał się Kacper.

Wyszłam po pół godzinie, z oczami czerwonymi jak burak. Mama próbowała mnie przytulić, ale odsunęłam się gwałtownie.
– Nie teraz, mamo. Proszę.

Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Michał. Stał na klatce schodowej z bukietem róż i miną niewiniątka.
– Magda, musimy porozmawiać.

Wpuściłam go do środka. Rodzina patrzyła na nas jak na przedstawienie w teatrze.
– O co chodzi? – zapytałam cicho.

Michał spuścił wzrok.
– To nie tak jak myślisz…

– A jak? – przerwałam mu. – Ktoś właśnie powiedział mi przez telefon, że masz żonę i dzieci!

Mama wytrzeszczyła oczy, babcia przeżegnała się szeptem.
– Magda… ja chciałem ci powiedzieć… tylko nie wiedziałem jak…

Wybuchłam:
– Kiedy?! Po ślubie?!

Michał próbował coś tłumaczyć, ale nie słuchałam już ani słowa. Wybiegłam z mieszkania, zostawiając za sobą rodzinę w szoku i jego głupią minę.

Biegłam przez zasypaną śniegiem ulicę Maratońską, aż zabrakło mi tchu. Usiadłam na ławce przy parku na Zdrowiu i zaczęłam płakać jak dziecko.

Nagle ktoś usiadł obok mnie. Starszy mężczyzna w wełnianej czapce i starym płaszczu.
– Wszystko w porządku? – zapytał łagodnie.

Pokręciłam głową.
– Nic nie jest w porządku…

– Chcesz pogadać? – zaproponował.

Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam mówić. O wszystkim: o zdradzie Michała, o rodzinie, która zawsze oczekiwała ode mnie więcej niż mogłam dać, o pracy w korporacji, gdzie codziennie musiałam udawać kogoś innego. O tym, że czuję się samotna nawet wśród bliskich.

Słuchał cierpliwie.
– Wiesz… życie to nie bajka – powiedział w końcu. – Ale czasem los daje nam drugą szansę tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy.

Spojrzałam na niego przez łzy.
– Pan chyba nie zna mojej rodziny…

Uśmiechnął się smutno.
– Moja córka też kiedyś myślała, że świat jej się zawalił. Dziś jest szczęśliwa. Z innym człowiekiem. Ale musiała najpierw pozwolić sobie na ból i samotność.

Siedzieliśmy tak chwilę w milczeniu. W końcu podziękowałam i wróciłam do domu.

W mieszkaniu panowała napięta cisza. Mama siedziała przy stole z kubkiem herbaty, tata patrzył przez okno na fajerwerki sąsiadów, a Kacper grał na telefonie udając, że nic go nie obchodzi.

Babcia podeszła do mnie i ścisnęła za rękę:
– Dziecko… czasem trzeba zamknąć jedne drzwi, żeby otworzyć drugie.

Przytuliłam ją mocno i pierwszy raz od dawna poczułam ulgę.

Wieczorem zadzwoniła ciotka Ela z Warszawy:
– Magda! Słyszałam co się stało… Przyjedź do mnie na kilka dni! Odpoczniesz od tego wszystkiego!

Nie chciałam jechać, ale mama nalegała:
– Jedź, dziecko. Tu tylko będziesz się męczyć.

Spakowałam walizkę i następnego dnia rano pojechałam do Warszawy. W pociągu poznałam chłopaka – Piotra. Siedział naprzeciwko mnie z gitarą i uśmiechem od ucha do ucha.
– Jedziesz na Sylwestra? – zagadnął.

Pokręciłam głową:
– Uciekam przed życiem…

Zaśmiał się:
– Ja też trochę uciekam. Moja dziewczyna rzuciła mnie dwa dni temu dla mojego najlepszego kumpla.

Zaczęliśmy rozmawiać. O wszystkim: o muzyce, o marzeniach z dzieciństwa, o tym jak trudno być sobą w świecie pełnym oczekiwań innych ludzi.

Gdy dojechaliśmy do Warszawy, Piotr zaproponował:
– Wpadnij dziś wieczorem na koncert do klubu na Pradze. Gram tam z zespołem. Może Nowy Rok zaczniemy od czegoś dobrego?

Nie wiedziałam czy powinnam iść – byłam rozbita i zmęczona życiem. Ale ciotka Ela przekonała mnie:
– Idź! Nie możesz siedzieć całe życie w kącie!

Poszłam. Klub był mały, pełen ludzi takich jak ja – trochę zagubionych, trochę samotnych, szukających czegoś nowego.

Piotr grał pięknie. Po koncercie podszedł do mnie:
– I jak?

Uśmiechnęłam się pierwszy raz od wielu dni:
– Było cudownie…

Wyszliśmy razem na ulicę. Śnieg padał gęsto, a nad Wisłą wybuchały fajerwerki.

Piotr spojrzał mi w oczy:
– Wiesz… może ten Nowy Rok będzie lepszy niż poprzedni?

Poczułam ciepło w sercu. Może rzeczywiście los daje nam drugą szansę tam, gdzie najmniej się jej spodziewamy?

Dziś wiem jedno: nawet jeśli życie łamie nam serce, zawsze można je poskładać na nowo – czasem z pomocą zupełnie obcej osoby. Czy Wy też wierzycie w takie małe cuda? A może sami kiedyś ich doświadczyliście?