Zbudować swoje szczęście: Opowieść o rodzinie, samotności i sile przebaczenia
„Nie! Nie możesz tego zrobić! Nie po tym wszystkim!” – głos mojej matki rozdarł ciszę kuchni, kiedy trzymałam w ręku walizkę. Stałam na środku naszego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Bródnie, a w mojej głowie kłębiły się myśli. Miałam wtedy dziewiętnaście lat i byłam w ciąży. Ojciec dziecka, Michał, zniknął z mojego życia tak szybko, jak się pojawił.
„Mamo, ja już podjęłam decyzję. Nie mogę tu dłużej zostać. Muszę zacząć żyć po swojemu” – odpowiedziałam drżącym głosem, choć w środku byłam roztrzęsiona jak nigdy.
Matka, Danuta, spojrzała na mnie z bólem i gniewem. „Natalia, ty nie masz pojęcia, co cię czeka! Myślisz, że świat jest sprawiedliwy? Że ktoś ci pomoże? Sama będziesz wychowywać dziecko?!”
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo miała rację. Ale nie mogłam już dłużej znosić jej wyrzutów i wiecznego żalu za to, że nie spełniłam jej oczekiwań. Wyszłam z domu trzaskając drzwiami.
Pierwsze miesiące były koszmarem. Wynajęłam pokój u starszej pani na Pradze. Pracowałam na kasie w Biedronce, a brzuch rósł coraz szybciej. Michał nie odbierał telefonów. Moja przyjaciółka Ola czasem wpadała z paczką pieluch albo czekoladą, ale większość czasu byłam sama. W nocy płakałam w poduszkę, bo bałam się przyszłości.
Kiedy urodziła się Zosia, poczułam coś dziwnego – mieszaninę miłości i przerażenia. Patrzyłam na jej maleńką twarz i zastanawiałam się, czy dam radę być dla niej dobrą matką. Czasem miałam ochotę uciec, zostawić wszystko i zacząć od nowa gdzieś daleko.
Pewnego dnia zadzwoniła mama. „Natalia… Wiem, że się pokłóciłyśmy. Ale może przyjedziesz z małą na obiad?”
Pojechałam. W kuchni pachniało rosołem, a mama była inna – cichsza, jakby starsza o kilka lat. „Nie chcę się kłócić. Chcę pomóc” – powiedziała i pierwszy raz od dawna przytuliła mnie mocno.
Przez kilka miesięcy próbowałyśmy odbudować naszą relację. Mama pomagała przy Zosi, ja szukałam lepszej pracy. Ale napięcie wisiało w powietrzu – każda rozmowa mogła skończyć się awanturą o pieniądze albo o to, jak wychowuję córkę.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę mamy przez telefon:
– Ona nigdy nie była taka jak trzeba. Zawsze musiałam ją pilnować…
Zabolało mnie to bardziej niż wszystkie wcześniejsze kłótnie. Poczułam się jak dziecko, które nigdy nie dorosło do oczekiwań rodzica.
Zosia rosła szybko – była bystra i wesoła, ale często pytała o tatę.
– Mamo, a gdzie jest mój tata? – zapytała kiedyś przy kolacji.
Zatkało mnie. – Tata… wyjechał daleko. Ale masz mnie i babcię.
– Ale w przedszkolu wszyscy mają tatusiów…
Nie umiałam jej odpowiedzieć inaczej niż łzami.
W pracy poznałam Pawła – był kierownikiem zmiany w sklepie spożywczym. Z początku wydawał się czuły i troskliwy. Zaczął przychodzić do nas na obiady, bawił się z Zosią, czasem zostawał na noc. Mama była sceptyczna:
– Uważaj na niego. Za dobrze to wygląda.
Nie słuchałam jej – chciałam wierzyć, że zasługuję na szczęście.
Po pół roku Paweł się oświadczył. Przyjęłam pierścionek ze łzami w oczach. Wydawało mi się, że wszystko zaczyna się układać.
Ale już po ślubie Paweł zaczął się zmieniać. Był coraz bardziej nerwowy, wracał późno do domu, czasem czuć było od niego alkohol. Zosia zaczęła się go bać – chowała się za mną, kiedy podnosił głos.
Pewnej nocy obudziły mnie krzyki:
– Ty nic nie rozumiesz! Cały dzień haruję, a ty tylko siedzisz z tym bachorem!
– Paweł, proszę cię… Zosia śpi…
– Mam to gdzieś!
Zosia płakała w swoim pokoju. Przytuliłam ją mocno i wtedy podjęłam decyzję – muszę odejść.
Wyprowadziłyśmy się do małego mieszkania komunalnego na Targówku. Znowu zaczynałam od zera – bez pieniędzy, bez wsparcia mężczyzny, tylko z mamą i córką.
Mama przyszła któregoś dnia z zakupami:
– Wiedziałam, że tak będzie – powiedziała sucho.
– Nie musisz mi tego wypominać – odpowiedziałam ostro.
– Chcę tylko pomóc…
Przez kolejne miesiące żyłyśmy razem: ja, mama i Zosia. Trzy kobiety pod jednym dachem – każda ze swoimi ranami i żalami.
Zosia dorastała w cieniu naszych konfliktów. Często słyszała nasze kłótnie:
– Ty zawsze wszystko psujesz! – krzyczała mama.
– Może gdybyś mnie kiedyś wsparła…
Zosia zamykała się wtedy w swoim pokoju i rysowała rodziny z tatą i mamą trzymającymi się za ręce.
Któregoś dnia znalazłam jej rysunek pod poduszką. Płakałam całą noc.
Czas mijał powoli. Zosia poszła do liceum – była zdolna, ale zamknięta w sobie. Rzadko mówiła o swoich uczuciach. Pewnego wieczoru wróciła do domu późno niż zwykle.
– Gdzie byłaś? – zapytałam nerwowo.
– U koleżanki…
– Dlaczego nie odbierałaś telefonu?
– Bo nie chciałam słuchać twoich pytań! – wybuchła nagle.
Poczułam się tak samo bezradna jak moja matka kiedyś wobec mnie.
Zosia zaczęła spotykać się z chłopakiem – Adamem. Był spokojny, uprzejmy, ale ja widziałam w nim zagrożenie dla naszej kruchej stabilizacji.
– Uważaj na niego – powiedziałam jej pewnego dnia.
– Mamo! Ty zawsze wszystko komplikujesz! Pozwól mi żyć po swojemu!
Te słowa uderzyły mnie jak obuchem w głowę. Przecież to samo mówiłam swojej matce lata temu…
Wkrótce Zosia zaszła w ciążę. Przyszła do mnie ze łzami w oczach:
– Mamo… boję się…
Przytuliłam ją mocno pierwszy raz od wielu miesięcy.
– Damy radę. Razem damy radę.
Adam został przy niej – był inny niż Michał czy Paweł. Pomagał przy dziecku, pracował ciężko na budowie i wieczorami czytał bajki swojej córce Amelce.
Patrzyłam na nich i czułam dumę pomieszaną ze smutkiem: ile błędów popełniłam? Ile razy mogłam być lepszą matką?
Mama Danuta zachorowała na raka kilka lat później. Ostatnie miesiące spędziłyśmy razem przy jej łóżku w szpitalu na Banacha.
– Przepraszam cię za wszystko… – wyszeptała pewnej nocy.
– Ja też przepraszam…
Trzymałyśmy się za ręce do samego końca.
Dziś jestem babcią Amelki i patrzę na moją córkę inaczej niż kiedyś patrzyła na mnie moja matka. Staram się nie oceniać, nie narzucać swojego zdania – choć czasem to trudniejsze niż mogłoby się wydawać.
Często zastanawiam się: czy można naprawdę zbudować swoje szczęście od nowa? Czy błędy naszych rodziców muszą być naszymi błędami? A może najważniejsze to umieć przebaczyć sobie i innym?