Zawsze młoda? O tym, jak wygląd stał się moim więzieniem

– Mamo, czy ty naprawdę musisz znowu to robić? – głos mojej córki, Magdy, przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy lustrze, poprawiając makijaż, choć była już prawie północ. Właśnie wróciłam z kolejnej wizyty u kosmetyczki, a na blacie leżał rachunek za zabieg, który miał wygładzić mi czoło na kolejne trzy miesiące.

– Nie rozumiesz, Magda – odpowiedziałam cicho, nie odrywając wzroku od swojego odbicia. – W dzisiejszych czasach kobieta musi wyglądać młodo. Inaczej nikt się z nią nie liczy.

Magda westchnęła ciężko i wyszła z kuchni, zostawiając mnie samą z moimi myślami i lękami. Miała rację – przesadzałam. Ale czy mogłam inaczej? Od lat słyszałam komplementy: „Pani Aniu, wygląda pani najwyżej na trzydzieści!”. Te słowa były jak narkotyk. Każda nowa zmarszczka była dla mnie porażką, której nie mogłam zaakceptować.

Mój mąż, Marek, już dawno przestał komentować moje zabiegi. Kiedyś próbował rozmawiać:

– Aniu, przecież jesteś piękna taka, jaka jesteś. Po co ci to wszystko?

Ale ja tylko wzruszałam ramionami i mówiłam, że robię to dla siebie. Czy naprawdę? Dziś wiem, że kłamałam – przede wszystkim robiłam to dla innych. Dla spojrzeń sąsiadek na klatce schodowej, dla koleżanek z pracy, które szeptały za moimi plecami: „Jak ona to robi?”.

Z czasem zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Bałam się pytań o wiek, o to, czy nie przesadzam z zabiegami. Moja siostra, Basia, zawsze była bezpośrednia:

– Anka, ty już nie przypominasz siebie! Po co ci te wszystkie poprawki? Przecież życie to nie konkurs piękności.

Ale ja nie umiałam przestać. Każdy dzień bez makijażu wydawał mi się dniem straconym. Każda nowa zmarszczka była jak wyrok. Nawet kiedy Magda zaprosiła mnie na urodziny wnuczki, wymówiłam się bólem głowy – w rzeczywistości po prostu nie zdążyłam umówić się do fryzjera.

Pewnego dnia obudziłam się po kolejnej nocy pełnej niepokoju. Spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę o gładkiej twarzy i smutnych oczach. Zrozumiałam wtedy, że wygląd stał się moim więzieniem. Przestałam czuć radość z życia – wszystko podporządkowałam walce z czasem.

W pracy też zaczęło być ciężko. Młodsze koleżanki patrzyły na mnie z podziwem, ale i z dystansem. Czułam się jak eksponat – „ta pani od wiecznej młodości”. Kiedy szef zaproponował mi awans, pierwsza myśl była taka: „Czy dam radę wyglądać dobrze na każdym spotkaniu?”. Zamiast cieszyć się sukcesem, zaczęłam planować kolejne zabiegi.

Marek coraz częściej wychodził z domu bez słowa. Wieczorami siedziałam sama w salonie i przeglądałam zdjęcia sprzed lat. Na jednym z nich byliśmy całą rodziną na Mazurach – ja bez makijażu, śmiejąca się do obiektywu. Pomyślałam wtedy: „Czy ta kobieta jeszcze gdzieś we mnie jest?”

Przełom nastąpił pewnej niedzieli. Magda przyszła do mnie z wnuczką, Zosią. Mała podbiegła do mnie i zapytała:

– Babciu, czemu ty nigdy się nie śmiejesz?

To pytanie uderzyło mnie mocniej niż jakakolwiek krytyka dorosłych. Zrozumiałam wtedy, że moje dążenie do perfekcji sprawiło, że przestałam być sobą – dla siebie i dla innych.

Wieczorem zadzwoniłam do Basi.

– Basiu… chyba potrzebuję pomocy. Nie umiem już żyć normalnie.

Po drugiej stronie słuchawki usłyszałam tylko cichy płacz siostry.

Zaczęłam terapię. To był długi proces – nauczyć się patrzeć na siebie inaczej niż przez pryzmat wyglądu. Były dni lepsze i gorsze. Czasem nadal łapałam się na tym, że szukam nowych zmarszczek w lustrze. Ale powoli zaczęłam wracać do życia – do ludzi.

Dziś wiem jedno: wygląd to tylko fasada. Można mieć gładką twarz i puste serce. Można być podziwianą przez wszystkich i nie mieć nikogo bliskiego obok siebie.

Czasem patrzę w lustro i widzę zmęczoną kobietę po przejściach – ale widzę też siebie prawdziwą. Znowu śmieję się z wnuczką i spotykam z rodziną bez strachu przed oceną.

Czy było warto tak długo walczyć z czasem? Czy naprawdę musimy udawać młodszych niż jesteśmy, żeby czuć się kochanymi i ważnymi? Może najwyższy czas zacząć żyć naprawdę – ze zmarszczkami i z sercem na dłoni?