Wyrzucona przez własną córkę. Historia Marii z podwarszawskiej działki
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż echo poniosło się po całej działce. Stałam na środku kuchni, z rękami wciąż mokrymi od mycia naczyń, kiedy usłyszałam ten dźwięk. W jednej chwili wiedziałam, że to nie będzie zwykły dzień. – Mamo, musimy porozmawiać – głos Agnieszki był twardy, obcy, jakby mówiła do mnie ktoś zupełnie inny.
Odwróciłam się powoli. Moja córka stała w progu, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Za nią majaczyła sylwetka jej męża, Pawła. Oboje mieli miny nieprzystępne, zamknięte. W powietrzu wisiało coś ciężkiego – coś, co czułam już od kilku tygodni, ale nie chciałam tego nazwać.
– O co chodzi? – spytałam cicho, choć serce waliło mi jak oszalałe.
Agnieszka spojrzała na Pawła, jakby szukała u niego wsparcia. – Mamo… sprzedajemy działkę. Musisz się wyprowadzić do końca miesiąca.
Poczułam, jak świat usuwa mi się spod nóg. – Co ty mówisz? Przecież to nasz dom! Tu wszystko…
– Mamo, to jest nasza działka – przerwał Paweł chłodno. – Przepisałaś ją na Agnieszkę pięć lat temu. Sama mówiłaś, że nie chcesz się bawić w papierologię po śmierci taty.
Zatkało mnie. Oczywiście, że pamiętałam. Ale wtedy wydawało mi się, że to tylko formalność. Że rodzina to rodzina.
– Ale gdzie ja pójdę? – wyszeptałam.
Agnieszka westchnęła ciężko. – Masz mieszkanie w bloku na Ursynowie. Tam ci będzie wygodniej. Tu nie ma ogrzewania zimą, a ty coraz częściej narzekasz na zdrowie.
– Nie narzekam! – wybuchłam nagle. – To moje miejsce! Tu są moje róże, moje malwy! Tu z twoim ojcem sadziliśmy jabłonie! Jak możesz mi to zrobić?
Paweł wzruszył ramionami. – Działka idzie do sprzedaży. Potrzebujemy pieniędzy na wkład własny do domu pod Warszawą. Agnieszka jest w ciąży, nie możemy dłużej czekać.
Ciąża? Nawet o tym mi nie powiedzieli…
– Mamo… – Agnieszka podeszła bliżej i dotknęła mojej dłoni. – Proszę cię, nie utrudniaj nam tego. To dla wszystkich będzie lepiej.
Odsunęłam się gwałtownie. – Dla wszystkich? A dla mnie?
W oczach Agnieszki pojawiły się łzy, ale nie ustąpiła. – Musisz zrozumieć…
Nie chciałam już słuchać. Wyszłam na taras i usiadłam na starej ławce pod wiśnią. Pamiętałam, jak ją tu wnosiliśmy z Jurkiem, moim mężem. Był wtedy maj, pachniały bzy i śmialiśmy się z byle czego. Teraz czułam tylko pustkę.
Wieczorem zadzwoniłam do mojej siostry, Haliny.
– Hala… oni mnie wyrzucają…
– Co ty mówisz?! Agnieszka? Przecież ona zawsze była taka grzeczna…
– Już nie jest.
Halina milczała przez chwilę.
– Przyjedź do mnie na wieś. Zobaczysz, odpoczniesz…
– Nie chcę nigdzie jechać! Chcę zostać tu!
Następnego dnia przyjechał agent nieruchomości z jakąś młodą parą. Chodzili po ogrodzie jak po sklepie meblowym.
– O, tu można by zrobić basen…
– A ten domek to chyba do rozbiórki?
Stałam w cieniu jabłoni i czułam się jak duch we własnym życiu.
Wieczorem próbowałam jeszcze raz porozmawiać z Agnieszką.
– Córciu… czy naprawdę nie możesz poczekać? Przecież ja tu nikomu nie przeszkadzam…
Agnieszka była już zirytowana.
– Mamo! My mamy swoje życie! Ty zawsze myślisz tylko o sobie! Wiesz ile razy musiałam tu przyjeżdżać naprawiać kran albo piec? Paweł ma już tego dosyć!
– Ale ja nigdy was o nic nie prosiłam!
– Właśnie! Nigdy nie prosisz o pomoc, a potem robisz wszystko sama i narzekasz! My też mamy swoje problemy!
Poczułam się jak dziecko karcone przez nauczycielkę.
Przez kolejne dni pakowałam swoje rzeczy do kartonów. Każda filiżanka miała swoją historię: ta od Jurka na imieniny, ta od mamy jeszcze sprzed wojny…
Sąsiadka, pani Zofia, przyszła się pożegnać.
– Mario… co się dzieje?
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– Dzieci teraz takie są – pokiwała głową smutno. – Moja Basia też sprzedała mieszkanie po ojcu i nawet mnie nie zapytała…
Ostatniej nocy spałam na materacu w pustym już pokoju. Słyszałam przez cienkie ściany śmiech nowych właścicieli – już urządzali grilla dla znajomych.
Rano Paweł przyjechał po mnie samochodem.
– Gotowa? – spytał bez cienia emocji.
Nie odpowiedziałam. Po drodze milczeliśmy oboje.
W bloku na Ursynowie czekało na mnie puste mieszkanie i sterta listów urzędowych.
Wieczorem zadzwoniła Agnieszka.
– Mamo… wszystko w porządku?
Chciałam powiedzieć jej tyle rzeczy: że mnie zraniła, że czuję się zdradzona, że już nigdy nie będę jej ufać tak jak kiedyś… Ale tylko westchnęłam:
– Tak, wszystko dobrze.
Odłożyłam słuchawkę i długo patrzyłam w okno na szare światła miasta.
Czy naprawdę rodzina znaczy dziś mniej niż pieniądze? Czy można tak łatwo przekreślić wspólne lata dla własnej wygody? Czekam na wasze historie i opinie – czy ktoś jeszcze pamięta o tym, czym jest prawdziwy dom?